Dla tej Sieroty, bo to ona mnie do tego namówiła i to przez nią się dzisiaj widzimy.
Hey, hey, hey, hey, hey stoopid, they win you lose
08.01.1986
Miałem dosyć. Dosyć siebie i tego wszystkiego. Miałem skończyć z tym dawno, i udało się. Na kilka miesięcy, ponad rok, tylko. A teraz? Teraz jest jak dawniej; wszystko się psuje, wali mi na głowę, a ja nie potrafię tego kontrolować. Jedyne co robię to pogarszam sytuację. Niszczę się jeszcze bardziej. Ale... Nie potrafię sobie z tym poradzić, nawet Joe nie wystarcza, bo co on może zrobić? Posiedzieć ze mną i pogadać, wpajać mi, że robię źle. Jakbym tego nie wiedział, kurwa. Wiem to wszystko...! Ja po prostu wpadłem i wyjść nie potrafię. Nie umiem, czasem nawet nie chcę. I tego właśnie się boję. Boję się, że niedługo już nie będę nawet chciał przestać brać. Boję się, że zawalę; rodzinę, zespół, wszystko. Boję się, że zostanę tym ćpunem, co zostawił wszystko dla narkotyków. Ja nie chcę nim być, nie chcę tak skończyć. Ale nie potrafię jednocześnie przestać, a nikt mi nie pomoże, przecież. Każdy ma swoje sprawy, ważniejsze niż ja. Nawet nie chcę pomocy, nie chcę zawracać nikomu głowy. Nie chcę nikogo zawieść. Nie chcę pokazać tego, że to już zaszło za daleko. Chyba że już wiedzą, domyślają się. A może nie chcą? Może nie chcą tego wiedzieć? Może ich to już nie obchodzi? No bo kogo by to obchodziło? Jestem już stary, sprawiałem problemy wcześniej i teraz, więc po co? Cholera.
Sylwester spędziłem tylko z Joe, bo tak na dobrą sprawę nikt nie miał wtedy czasu. Zostawił Zoey, zostawił tą wielką imprezę u Brada, zostawił tyle alkoholu, żeby przyjechać do mnie i słuchać smutków, popijając wódką, której była tylko jedna butelka. I to wszystko dla mnie. A ja, kurwa, nie potrafię się mu odwdzięczyć. Chcę, a nie mogę, nie umiem, do cholery. Nie teraz. Powiedział, że 'oddałbym' mu to zostawiając narkotyki, ale sam dobrze wie, że to nie jest proste. Wkurzył mnie wtedy, ale nie wyrzuciłem go. Nie chciałem być sam. Wszyscy świętowali nowy rok, a ja nie miałem co świętować, tak naprawdę. Przecież nie będę się cieszyć z tego, że życie mi się, kurwa, wali.
Podniosłem się z podłogi, na której siedziałem i podszedłem do lustra wiszącego obok szafy na ubrania. Nie zobaczyłem w nim nic godnego uwagi. Może kiedyś... Ale nie teraz. Aktualnie stał przed nim wrak człowieka. Roztargane włosy, przekrwione oczy, zarost, to nie ja. Cała energia ze mnie uleciała, co sprawiło, że stałem się tym kimś z odbicia. Narkotyki przejęły władzę i zostałem sam. Sam z tysiącem myśli, wyrzutami, prośbami, uczuciami. Sam z tym wszystkim. Teraz nie mogłem tak po prostu wyjść z domu i pokazać się na ulicy. Nie mogłem iść do Mii, do Joe, na zakupy, a nawet do Faith. Nie potrafiłem się tak pokazać światu. Wstydziłem się za samego siebie, za to, że doprowadziłem się do takiego stanu i że nie potrafię tego zmienić. Nie mogłem pokazać, że sobie nie radzę, choć chciałem. Chciałem pomocy. Potrzebowałem jej, ale jednocześnie chciałem pokazać, że nie potrzebuję wiecznie kogoś, kto będzie się o wszystko troszczył. Udowodnić, że jestem samodzielny. A nie jestem. Ukrywałem przed wszystkimi, że taka osoba jest mi potrzebna. Ukrywałem, że chcę kogoś darzyć uczuciem innym niż wszystkich. Ukrywałem wszystko pod tą maską jebanego gnoja. Ukrywałem, że jest mi potrzebna osoba, która nie tylko się mną zajmie; ja... Chcę ją kochać i na odwrót. Taką, której nie wykorzystam tak perfidnie jak inne. Każdy potrzebuje takiej osoby i ja, wbrew pozorem, też.
Jestem pierdolonym chujem i jedyne co pożytecznego robię, to powolne usuwanie się z tego świata. Przecież dla wielu osób byłoby lepiej, gdyby ten kłopotliwy Steven zniknął... Zszedłem na dół, do kuchni, żeby w lodówce poszukać czegoś do picia. Po jej otwarciu stwierdziłem, że jednak mam szczęście dzisiejszego dnia. Ostatnia butelka jakiegoś wina gościła tam już od jakiegoś czasu, jednak jeszcze nie było okazji, żeby ją otworzyć. Teraz już jest. Mogę opijać moją beznadziejność. Uśmiechnąłem się pod nosem i odkorkowałem butelkę. Kiedy tylko poczułem jego smak w ustach, odetchnąłem z ulgą i przeszedłem do salonu, aby usiąść na kanapie. Rozłożyłem się na niej i co chwila popijając alkohol, odszukałem pilot od telewizora i zacząłem skakać po kanałach w poszukiwaniu czegoś wartego mojej uwagi.
Z transu w jaki wpadłem, wybudził mnie dopiero dzwonek do drzwi. Drgnąłem. Rozejrzałem się po pomieszczeniu, jakby szukając kogoś, kto jednak mógłby iść za mnie, jednak nikt taki się nie znalazł. Alkohol buzował już we mnie, dlatego wstając z kanapy delikatnie się zachwiałem. Podszedłem do drzwi wejściowych i nie patrząc nawet kto to, otworzyłem je na szerz. Ujrzałem w nich ją. Blond włosy jak zwykle w tym nieładzie; nie ważne czy ciepło czy zimno - zawsze ukrywała nogi pod długimi jeansami; wygnieciona bluzka i te duże oczy wpatrzone we mnie.
- Steven - powiedziała cicho. - Przepraszam, że nie przyszłam wcześniej. Wiem, że nie było mnie tu od wigilii, ale po prostu...
Nawet nie słuchałem co dalej mówiła, bo zirytowała mnie tym. Nie chciałem wyglądać na osobę, która potrzebuje pomocy. Nie chciałem jej. Potrzebowałem tylko tego, aby ktoś ze mną porozmawiał. Potrzebowałem tylko tej cholernej bliskości, której ona nie mogła mi dać.
- Przestań pierdolić, bo mnie denerwujesz - powiedziałem w końcu.
Była dzisiaj jakby przygaszona, nie taka jak zawsze. Powinna przecież tu przyjść i mnie skrzyczeć, zwyzywać, powiedzieć, ze jestem dupkiem, a ona mnie przepraszała...! Czułem się z tym dziwnie, nieswojo. Spojrzała na mnie karcąco, a ja przesunąłem się z przejścia i wpuściłem ją do środka. Przeszła do salonu, gdzie jej wzrok utkwił w pustej butelce po winie stojącej na szklanym stoliku. Nie powiedziałem nic, tylko jak na zawołanie zabrałem szkło stamtąd i wyrzuciłem do śmietnika w kuchni.
- Miałeś przestać przynajmniej pić - powiedziała przenosząc wzrok na mnie. - Myślisz, że będę tu przychodziła codziennie i cię pilnowała?
- Chciałbym tego.
Powiedziałem chyba zbyt pochopnie, zbyt pewnie nawet jak na mnie. Nie była to odpowiednia chwila na moje teksty i sam to wiedziałem, a jednak wyszło. Samo. Choć chciałem, żeby tu przychodziła... Nic nie odpowiedziała, tylko zaczęła robić porządki. Przynajmniej takie, żeby na wejście nie raziło, tak to wyglądało. A ja znów czułem się głupio. Głupio czułem się z tym, że ona mi tu sprzątała, bo ja tego nie zrobiłem, choć mogłem. Tak w ramach rzucenia nałogów.
- Nie rób tego. Nie sprzątaj - powiedziałem. - Zostaw tak jak jest, ja zrobię to później sam. Jeśli już przyszłaś to... Porozmawiaj ze mną, proszę.
Pierwszy raz w swoim pierdolonym życiu zrobiłem coś takiego. Poprosiłem kogoś o rozmowę. Zwykle wolałem w ogóle o niczym nie mówić, wolałem sam wszystko ze sobą ustalać. Nie lubiłem opowiadać o niektórych uczuciach, chciałem być tym pogodnym, wiecznie bezproblemowym. Jedynie z Joe rozmawiałem na poważnie, a z Faith... Nigdy jej oto nie prosiłem, nigdy tego nie wymuszałem. Nigdy nie dawałem jej do zrozumienia, że nie daję rady. Nikomu nie dawałem.
Leżałem nieruchomo, żeby nie zbudzić śpiącej obok mnie blondynki, która słodko mruczała przez sen coś o zakupach. Nie rozróżniłem niektórych słów, dlatego wolałem nie zagłębiać się w ten temat i nie podejmować się aż tak ogromnej próbie wytrwałości. Uniosłem się delikatnie na łokciu, aby spojrzeć na jej twarz. Nie oszukujmy się - nie znam jej długo, może pół roku zejdzie, ale czuję inaczej. Żadnej nie darzyłem takim uczuciem, a co najważniejsze, to żadna mnie nim nie darzyła. Byłem małym, głupkowatym Steve'm, którego wszystkie dziewczyny omijały, bo ta nadpobudliwość i ciągły uśmiech, no, i mówiły, że mało bystry... Innym słowem, już Slasha bardziej wolały. Aż tu nagle taka jedna się do mnie przypałętała. Stała w tych swoich ogromnych okularach w kolejce do kasy i uśmiechała się nerwowo, spieszyła się do babci, jak później wytłumaczyła. Ja również w kolejce stałem, bo po alkohol wysłali. I w pewnym momencie reklamówka z jej zakupami, które na kasę chciała wyłożyć - rozjebała się. Stojąc za nią nie mogłem być obojętny, tym bardziej, że była uroczym stworzonkiem, i pomogłem jej to pozbierać.. A potem... Zaczęło się.
Uśmiechnęła się przez sen, po czym wtuliła się w moje ramię mrucząc moje imię, dla odmiany. Pogłaskałem ją po jasnych włosach i cmoknąłem w czoło. I teraz patrząc na nią muszę powiedzieć, że jestem szczęśliwy. Bardzo. Nie mógłbym jej teraz stracić, to byłoby zbyt mocne. Bolałoby...
- Steven! - do pomieszczenia wparowała Erin z niezbyt wesołą miną. Podskoczyłem do góry zaskoczony jej nagłą wizytą, po czym kazałem jej być cicho. Jeszcze Rosemary by obudziła. - Proszę cię, zejdź na dół i rozbierz choinkę, bo Axl powiedział, że nie będzie tego robić - spojrzała na mnie tym swoim proszącym wzrokiem, a ja nie wiedziałem co zrobić. - Proszę, Slasha nie ma, Duff zajęty, a Izzy chla w kuchni. Steven...
Nie miałem wyboru. Musiałem jej pomóc czy tego chciałem. czy nie. W końcu mama uczyła, że kobietą w potrzebie się pomaga, więc...?
Odsunąłem od siebie Rosemary i po cichu wstałem z łóżka, aby naciągnąć spodnie i zejść na dół, gdzie czekał mnie już widok Stradlina z butelką wódki w dłoni. Uśmiechnąłem się do niego, ale ten nawet nie zwrócił na mnie uwagi. Po chwili bezsensownego wgapiania się w bruneta uznałem, iż pora zabrać się w końcu za drzewko stojące w salonie. Przechodząc do niego, natknąłem się na Burtona siedzącego na kanapie z gazetą, którą pewnie perfidnie ukradł z naszej skrzynki na listy...
- Cliff, co ty tu robisz? - zapytałem z niemałym zaskoczeniem.
- Siedzę.
- Aha...
Nie wnikałem w to, bo nawet ja uznałem, że nie ma to sensu. Jego odwiedziny też pewnie sensu nie mają, ale trudno, tu nic nie ma sensu. Spojrzałem na choinkę, z której połowy już nie było, co mnie poważnie zaniepokoiło. Szczególnie wtedy, kiedy spojrzałem w dół. A najgorsze w tym wszystkim jest to, że ja musiałem to sprzątać! Teraz, kiedy nie mam humoru. Jednak podszedłem do tego jak do większości spraw - uśmiechnąłem się i udając, że cieszy mnie możliwość pomocy, zacząłem zdejmować z drzewka ozdoby. Lepiej sprawiać wrażenie tego pozytywnego, aż za bardzo, wtedy większość rzeczy przyjdzie łatwiej, choć nie zawsze brany będziesz na poważnie. Czasem boli, kiedy ktoś w ogóle nie bierze twojego zdania pod uwagę, bo jesteś zbyt dziecinny, aby to zrozumieć, ale da się przeżyć. Dzięki temu przynajmniej mogę być tym innym, tym co patrzy na wszystko inaczej. Tą osobą, która ma swój własny sposób an przetrwanie. Dobry sposób. Nie żebym był kimś poważnym, ale aż tak nierozgarnięty, jak większość uważa, to nie jestem! Może trochę zagubiony, ale...
- Steven, powiedz mi, dlaczego ty to robisz? - Burton siedzący na kanapie spojrzał na mnie z zaciekawieniem.
- Bo chcę pomóc. To miłe, po prostu - powiedziałem i zacząłem zwijać lampki. - A ty, odpowiesz mi w końcu?
- Nie miałem z kim pogadać i tak sobie pomyślałem, że przyjdę do was - odłożył gazetę na siedzenie. - Faith może jest?
- Nie.
Rozmowa nie została kontynuowana, bo dzisiaj nie była pora na wesołego Stevenka, niestety. Nie miałem nawet ochoty komentować tego, że chciał właśnie z Faith gadać. Nie miałem ochoty na nic. I to chyba dlatego, że Rose zaczął się wywyższać. Więcej. O wiele więcej niż reszta, a przecież wszyscy byliśmy dumni z tego, iż nagrywamy płytę. Jednak tylko on potrafił iść do baru i mówiąc laską, że niedługo będą piszczały na jego widok, chamsko zaciągać je do toalety. Nie liczyła się wtedy Erin, co mnie w pewnym sensie bolało. Bolało mnie to jak się zachowywał. Współczułem tej dziewczynie, bardzo i pierwszy raz naprawdę podszedłem do czego aż tak poważnie. Bo mnie nic miało nie złamać, miałem być dzieckiem słońca, a tu dupa...? Złamał mnie Rudy swoim traktowaniem Everly, niespotykane, kurwa.
Spojrzałem na Burtona, który podniósł się z kanapy i poszedł do kuchni, gdzie pewnie czekał na niego Izzy z otwartymi ramionami i butelką wódki. To ma Cliff przejebane po prostu. Dostanie teraz kilku godzinną poradę na temat kobiet, w której Stradlin powie mu, że nie warto się wiązać z tą rasą ludzką. Kiedyś to i ja mu pomagałem, wspierałem, ale teraz zrozumiałem, ze nie warto. W tym przypadku trzeba pogodzić go z Nat i...
Pobiegłem do nich z obwiązanym na szyi srebrnym łańcuchem.
Sylwester spędziłem tylko z Joe, bo tak na dobrą sprawę nikt nie miał wtedy czasu. Zostawił Zoey, zostawił tą wielką imprezę u Brada, zostawił tyle alkoholu, żeby przyjechać do mnie i słuchać smutków, popijając wódką, której była tylko jedna butelka. I to wszystko dla mnie. A ja, kurwa, nie potrafię się mu odwdzięczyć. Chcę, a nie mogę, nie umiem, do cholery. Nie teraz. Powiedział, że 'oddałbym' mu to zostawiając narkotyki, ale sam dobrze wie, że to nie jest proste. Wkurzył mnie wtedy, ale nie wyrzuciłem go. Nie chciałem być sam. Wszyscy świętowali nowy rok, a ja nie miałem co świętować, tak naprawdę. Przecież nie będę się cieszyć z tego, że życie mi się, kurwa, wali.
Podniosłem się z podłogi, na której siedziałem i podszedłem do lustra wiszącego obok szafy na ubrania. Nie zobaczyłem w nim nic godnego uwagi. Może kiedyś... Ale nie teraz. Aktualnie stał przed nim wrak człowieka. Roztargane włosy, przekrwione oczy, zarost, to nie ja. Cała energia ze mnie uleciała, co sprawiło, że stałem się tym kimś z odbicia. Narkotyki przejęły władzę i zostałem sam. Sam z tysiącem myśli, wyrzutami, prośbami, uczuciami. Sam z tym wszystkim. Teraz nie mogłem tak po prostu wyjść z domu i pokazać się na ulicy. Nie mogłem iść do Mii, do Joe, na zakupy, a nawet do Faith. Nie potrafiłem się tak pokazać światu. Wstydziłem się za samego siebie, za to, że doprowadziłem się do takiego stanu i że nie potrafię tego zmienić. Nie mogłem pokazać, że sobie nie radzę, choć chciałem. Chciałem pomocy. Potrzebowałem jej, ale jednocześnie chciałem pokazać, że nie potrzebuję wiecznie kogoś, kto będzie się o wszystko troszczył. Udowodnić, że jestem samodzielny. A nie jestem. Ukrywałem przed wszystkimi, że taka osoba jest mi potrzebna. Ukrywałem, że chcę kogoś darzyć uczuciem innym niż wszystkich. Ukrywałem wszystko pod tą maską jebanego gnoja. Ukrywałem, że jest mi potrzebna osoba, która nie tylko się mną zajmie; ja... Chcę ją kochać i na odwrót. Taką, której nie wykorzystam tak perfidnie jak inne. Każdy potrzebuje takiej osoby i ja, wbrew pozorem, też.
Jestem pierdolonym chujem i jedyne co pożytecznego robię, to powolne usuwanie się z tego świata. Przecież dla wielu osób byłoby lepiej, gdyby ten kłopotliwy Steven zniknął... Zszedłem na dół, do kuchni, żeby w lodówce poszukać czegoś do picia. Po jej otwarciu stwierdziłem, że jednak mam szczęście dzisiejszego dnia. Ostatnia butelka jakiegoś wina gościła tam już od jakiegoś czasu, jednak jeszcze nie było okazji, żeby ją otworzyć. Teraz już jest. Mogę opijać moją beznadziejność. Uśmiechnąłem się pod nosem i odkorkowałem butelkę. Kiedy tylko poczułem jego smak w ustach, odetchnąłem z ulgą i przeszedłem do salonu, aby usiąść na kanapie. Rozłożyłem się na niej i co chwila popijając alkohol, odszukałem pilot od telewizora i zacząłem skakać po kanałach w poszukiwaniu czegoś wartego mojej uwagi.
Z transu w jaki wpadłem, wybudził mnie dopiero dzwonek do drzwi. Drgnąłem. Rozejrzałem się po pomieszczeniu, jakby szukając kogoś, kto jednak mógłby iść za mnie, jednak nikt taki się nie znalazł. Alkohol buzował już we mnie, dlatego wstając z kanapy delikatnie się zachwiałem. Podszedłem do drzwi wejściowych i nie patrząc nawet kto to, otworzyłem je na szerz. Ujrzałem w nich ją. Blond włosy jak zwykle w tym nieładzie; nie ważne czy ciepło czy zimno - zawsze ukrywała nogi pod długimi jeansami; wygnieciona bluzka i te duże oczy wpatrzone we mnie.
- Steven - powiedziała cicho. - Przepraszam, że nie przyszłam wcześniej. Wiem, że nie było mnie tu od wigilii, ale po prostu...
Nawet nie słuchałem co dalej mówiła, bo zirytowała mnie tym. Nie chciałem wyglądać na osobę, która potrzebuje pomocy. Nie chciałem jej. Potrzebowałem tylko tego, aby ktoś ze mną porozmawiał. Potrzebowałem tylko tej cholernej bliskości, której ona nie mogła mi dać.
- Przestań pierdolić, bo mnie denerwujesz - powiedziałem w końcu.
Była dzisiaj jakby przygaszona, nie taka jak zawsze. Powinna przecież tu przyjść i mnie skrzyczeć, zwyzywać, powiedzieć, ze jestem dupkiem, a ona mnie przepraszała...! Czułem się z tym dziwnie, nieswojo. Spojrzała na mnie karcąco, a ja przesunąłem się z przejścia i wpuściłem ją do środka. Przeszła do salonu, gdzie jej wzrok utkwił w pustej butelce po winie stojącej na szklanym stoliku. Nie powiedziałem nic, tylko jak na zawołanie zabrałem szkło stamtąd i wyrzuciłem do śmietnika w kuchni.
- Miałeś przestać przynajmniej pić - powiedziała przenosząc wzrok na mnie. - Myślisz, że będę tu przychodziła codziennie i cię pilnowała?
- Chciałbym tego.
Powiedziałem chyba zbyt pochopnie, zbyt pewnie nawet jak na mnie. Nie była to odpowiednia chwila na moje teksty i sam to wiedziałem, a jednak wyszło. Samo. Choć chciałem, żeby tu przychodziła... Nic nie odpowiedziała, tylko zaczęła robić porządki. Przynajmniej takie, żeby na wejście nie raziło, tak to wyglądało. A ja znów czułem się głupio. Głupio czułem się z tym, że ona mi tu sprzątała, bo ja tego nie zrobiłem, choć mogłem. Tak w ramach rzucenia nałogów.
- Nie rób tego. Nie sprzątaj - powiedziałem. - Zostaw tak jak jest, ja zrobię to później sam. Jeśli już przyszłaś to... Porozmawiaj ze mną, proszę.
Pierwszy raz w swoim pierdolonym życiu zrobiłem coś takiego. Poprosiłem kogoś o rozmowę. Zwykle wolałem w ogóle o niczym nie mówić, wolałem sam wszystko ze sobą ustalać. Nie lubiłem opowiadać o niektórych uczuciach, chciałem być tym pogodnym, wiecznie bezproblemowym. Jedynie z Joe rozmawiałem na poważnie, a z Faith... Nigdy jej oto nie prosiłem, nigdy tego nie wymuszałem. Nigdy nie dawałem jej do zrozumienia, że nie daję rady. Nikomu nie dawałem.
* * *
Leżałem nieruchomo, żeby nie zbudzić śpiącej obok mnie blondynki, która słodko mruczała przez sen coś o zakupach. Nie rozróżniłem niektórych słów, dlatego wolałem nie zagłębiać się w ten temat i nie podejmować się aż tak ogromnej próbie wytrwałości. Uniosłem się delikatnie na łokciu, aby spojrzeć na jej twarz. Nie oszukujmy się - nie znam jej długo, może pół roku zejdzie, ale czuję inaczej. Żadnej nie darzyłem takim uczuciem, a co najważniejsze, to żadna mnie nim nie darzyła. Byłem małym, głupkowatym Steve'm, którego wszystkie dziewczyny omijały, bo ta nadpobudliwość i ciągły uśmiech, no, i mówiły, że mało bystry... Innym słowem, już Slasha bardziej wolały. Aż tu nagle taka jedna się do mnie przypałętała. Stała w tych swoich ogromnych okularach w kolejce do kasy i uśmiechała się nerwowo, spieszyła się do babci, jak później wytłumaczyła. Ja również w kolejce stałem, bo po alkohol wysłali. I w pewnym momencie reklamówka z jej zakupami, które na kasę chciała wyłożyć - rozjebała się. Stojąc za nią nie mogłem być obojętny, tym bardziej, że była uroczym stworzonkiem, i pomogłem jej to pozbierać.. A potem... Zaczęło się.
Uśmiechnęła się przez sen, po czym wtuliła się w moje ramię mrucząc moje imię, dla odmiany. Pogłaskałem ją po jasnych włosach i cmoknąłem w czoło. I teraz patrząc na nią muszę powiedzieć, że jestem szczęśliwy. Bardzo. Nie mógłbym jej teraz stracić, to byłoby zbyt mocne. Bolałoby...
- Steven! - do pomieszczenia wparowała Erin z niezbyt wesołą miną. Podskoczyłem do góry zaskoczony jej nagłą wizytą, po czym kazałem jej być cicho. Jeszcze Rosemary by obudziła. - Proszę cię, zejdź na dół i rozbierz choinkę, bo Axl powiedział, że nie będzie tego robić - spojrzała na mnie tym swoim proszącym wzrokiem, a ja nie wiedziałem co zrobić. - Proszę, Slasha nie ma, Duff zajęty, a Izzy chla w kuchni. Steven...
Nie miałem wyboru. Musiałem jej pomóc czy tego chciałem. czy nie. W końcu mama uczyła, że kobietą w potrzebie się pomaga, więc...?
Odsunąłem od siebie Rosemary i po cichu wstałem z łóżka, aby naciągnąć spodnie i zejść na dół, gdzie czekał mnie już widok Stradlina z butelką wódki w dłoni. Uśmiechnąłem się do niego, ale ten nawet nie zwrócił na mnie uwagi. Po chwili bezsensownego wgapiania się w bruneta uznałem, iż pora zabrać się w końcu za drzewko stojące w salonie. Przechodząc do niego, natknąłem się na Burtona siedzącego na kanapie z gazetą, którą pewnie perfidnie ukradł z naszej skrzynki na listy...
- Cliff, co ty tu robisz? - zapytałem z niemałym zaskoczeniem.
- Siedzę.
- Aha...
Nie wnikałem w to, bo nawet ja uznałem, że nie ma to sensu. Jego odwiedziny też pewnie sensu nie mają, ale trudno, tu nic nie ma sensu. Spojrzałem na choinkę, z której połowy już nie było, co mnie poważnie zaniepokoiło. Szczególnie wtedy, kiedy spojrzałem w dół. A najgorsze w tym wszystkim jest to, że ja musiałem to sprzątać! Teraz, kiedy nie mam humoru. Jednak podszedłem do tego jak do większości spraw - uśmiechnąłem się i udając, że cieszy mnie możliwość pomocy, zacząłem zdejmować z drzewka ozdoby. Lepiej sprawiać wrażenie tego pozytywnego, aż za bardzo, wtedy większość rzeczy przyjdzie łatwiej, choć nie zawsze brany będziesz na poważnie. Czasem boli, kiedy ktoś w ogóle nie bierze twojego zdania pod uwagę, bo jesteś zbyt dziecinny, aby to zrozumieć, ale da się przeżyć. Dzięki temu przynajmniej mogę być tym innym, tym co patrzy na wszystko inaczej. Tą osobą, która ma swój własny sposób an przetrwanie. Dobry sposób. Nie żebym był kimś poważnym, ale aż tak nierozgarnięty, jak większość uważa, to nie jestem! Może trochę zagubiony, ale...
- Steven, powiedz mi, dlaczego ty to robisz? - Burton siedzący na kanapie spojrzał na mnie z zaciekawieniem.
- Bo chcę pomóc. To miłe, po prostu - powiedziałem i zacząłem zwijać lampki. - A ty, odpowiesz mi w końcu?
- Nie miałem z kim pogadać i tak sobie pomyślałem, że przyjdę do was - odłożył gazetę na siedzenie. - Faith może jest?
- Nie.
Rozmowa nie została kontynuowana, bo dzisiaj nie była pora na wesołego Stevenka, niestety. Nie miałem nawet ochoty komentować tego, że chciał właśnie z Faith gadać. Nie miałem ochoty na nic. I to chyba dlatego, że Rose zaczął się wywyższać. Więcej. O wiele więcej niż reszta, a przecież wszyscy byliśmy dumni z tego, iż nagrywamy płytę. Jednak tylko on potrafił iść do baru i mówiąc laską, że niedługo będą piszczały na jego widok, chamsko zaciągać je do toalety. Nie liczyła się wtedy Erin, co mnie w pewnym sensie bolało. Bolało mnie to jak się zachowywał. Współczułem tej dziewczynie, bardzo i pierwszy raz naprawdę podszedłem do czego aż tak poważnie. Bo mnie nic miało nie złamać, miałem być dzieckiem słońca, a tu dupa...? Złamał mnie Rudy swoim traktowaniem Everly, niespotykane, kurwa.
Spojrzałem na Burtona, który podniósł się z kanapy i poszedł do kuchni, gdzie pewnie czekał na niego Izzy z otwartymi ramionami i butelką wódki. To ma Cliff przejebane po prostu. Dostanie teraz kilku godzinną poradę na temat kobiet, w której Stradlin powie mu, że nie warto się wiązać z tą rasą ludzką. Kiedyś to i ja mu pomagałem, wspierałem, ale teraz zrozumiałem, ze nie warto. W tym przypadku trzeba pogodzić go z Nat i...
Pobiegłem do nich z obwiązanym na szyi srebrnym łańcuchem.
__________________
Za rozdział możecie nękać Angie, bo gdyby nie ona to bym utknęła. Nie byłoby tu nic.
Wasze rozdziały nadrobię w sobotę, obiecuję.
Szczęśliwego Nowego Roku, życzę - teraz kończę.
Wasze rozdziały nadrobię w sobotę, obiecuję.
Szczęśliwego Nowego Roku, życzę - teraz kończę.