piątek, 28 listopada 2014

I Don't Want To Miss A Thing 24

Z dedykacją dla Rocky!



05.12.1985 r.

            Od 'wesela' Michaela minęły trzy miesiące, a przez ten czas jego humor się nie zmienił, co wszystkich przerażało w większym lub mniejszym stopniu. Przyzwyczajeni byliśmy do tego, że jest on wesoły i, że aż promienieje, ale odkąd porzucił Lily przed ołtarzem nasiliło się to. Zachowywał się tak, jakby odżył na nowo. Dosłownie. Ale w końcu to Mike, gdyby okazywał radość i wolność inaczej, wydałoby się to dziwne. Tak, jeszcze bardziej od tego. U nas też źle nie było. Duff powiedział mi, że Marta pracuje w Rainbow, żeby mieć więcej pieniędzy, co mnie nie zaskoczyło. Jeśli ma jakieś większe wydatki od nas, to niech na siebie zarabia. Jest młodsza, fakt, i nie pełnoletnia, ale musi się czegoś w końcu nauczyć. Poza tym chłopacy bardzo często przesiadują w miejscu jej pracy, i nie dlatego, że chcą tam chodzić. Są tam, bo ja im każę, ktoś przecież musi jej pilnować, w razie czego. A kto byłby lepszy niż Guns N' Roses?
 Właśnie, kto byłby lepszy od nich? Ha, wydają płytę, już niedługo zresztą. Po nowym roku zbierają tyłki do studia i dopiero praca się zacznie. Koniec z ciągłym nic nierobieniem i nudzeniem się, a przynajmniej przez jakiś czas, ten, w którym będą nagrywać. Później na pewno wrócą do swoich codziennych zajęć. Na razie miejmy nadzieję, że przez ten czas, kiedy ich w domu nie będzie, zapanuje spokój. Choć to mało prawdopodobne, z uwagi na naszych częstych gości, których ostatnio jest dużo. Hellhouse powoli staje się takim miejscem, kurwa, spotkań. Jak nie Metallika wpadnie w odwiedziny, to Sebastian z chłopakami przyjdzie na herbatkę. Później zahaczy jeszcze o nas Motley Crue, bo nie robili przez cały dzień nic pożytecznego. Oczywiście pożytecznego w ich rozumowaniu. I na sam koniec, na noc, załapie się Tyler. A nawet ostatnio to Marta uświadomiła sobie, że jesteśmy rodziną!
 Mi się na pewno nie nudzi, ale za to coraz bardziej Hellhouse'owe życie mnie męczy. Za dużo przy tym pracy. Co chwile trzeba iść do sklepu po wódkę, wywalać nieprzytomnych już imprezowiczów, pilnować chłopaków, aby nic sobie nie zrobili, i jeszcze gotować tej hołocie! I pieniądze pożyczać, również na ich ulubiony napój, bądź na co innego... Odkąd dostali ten kontrakt zachowują się jeszcze gorzej niż wcześniej, i tak się zastanawiam - co będzie później? Zastanawia mnie też czy damy sobie z nimi radę, bo tak naprawdę to jedynymi osobami, które panują nad sytuacją są Erin, Mandy, Rosemary i ja. Natalie się nie zalicza, ponieważ ona się do tego nie nadaje, teraz. Załamała się, przez Stradlina i nie odzywa się do niego. Nie dziwię się jej, też bym nie chciała mieć nic wspólnego z taką osobą, ale to robi się coraz gorsze. Stara się coś ze sobą zrobić, znaleźć sobie kogoś innego. Na siłę. Przez nasz dom przewinęło się już tyle mężczyzn, że sama nie potrafię tego zliczyć, a tym bardziej Gunsi. A Izzy... Izzy próbuje coś zrobić i to naprawić, ale raczej nie ma już czego naprawiać. Zostawił tą całą Kate i chce przekonać do siebie Nat na nowo, pokazać, że mu jednak zależy. Niestety nie wychodzi mu to najlepiej.
 Odejmując te sprawy sercowe, ciągłe imprezy i problemy, które nas przerastają, jest u nas jak zawsze. Tak, jak zawsze.
- Faith, czy ty w ogóle mnie słuchasz? - pytanie zostało postawione w mało odpowiednim momencie, ponieważ właśnie go nie słuchałam.
Pokiwałam głową i przyjrzałam się magazynowi leżącemu przede mną, na podłodze. Kiedy siedzący obok Jon, po mojej odpowiedzi, nawijał dalej, ja wzięłam gazetę do ręki i ze znudzonym wyrazem twarzy, zaczęłam ją przeglądać, aby zapomnieć o problemach, które mnie nękały.



,,Done With Mirrors - Nowy album Aerosmith"



       Napis rzucił mi się od razu w oczy, przez co zaczęłam nienawidzić tę gazetę. Doprowadzał mnie do szału, miałam go po prostu dość i jednocześnie martwiłam się o niego. Steven przesadzał z narkotykami i nie tylko ja to zauważyłam. Starałam się o nim nie myśleć, ale za każdym razem, kiedy zajęłam się czymś innym, to zawsze znalazłam coś, co mi o nim przypominało. Nie rozumiałam go. Miał skończyć z tym kilka lat temu, ale nie zrobił tego. Dobra, ja wiem, że to nie jest proste, ale do cholery mógłby się chociaż postarać! Mógłby chociaż coś wynieść z tych wszystkich zakazów; mógłby zrozumieć w końcu, że my się o niego martwimy i, że chcemy dla niego jak najlepiej. Ale nie, on wie lepiej, kurwa. 
 Nie patrząc na Jona, po prostu wyrzuciłam tą gazetę w stronę kuchni i podniosłam się z podłogi, po czym opuściłam pokój. Kiedy byłam na górze, oparłam głowę o drzwi od swojego pokoju i stałam tak. Stałam wpatrując się w sufit i starając się nie myśleć o problemach, których było coraz więcej. Może nie były to kłopoty z pieniędzmi, ale za to ze zdrowiem, które już niedługo miało się pogorszyć i to nie u jednej osoby. Gunsi mają więcej kasy, co oznacza, że mają za co kupować alkohol i narkotyki, co mnie po prostu przerasta. Przynajmniej raz w tygodniu, jeden z nich musi wrócić do domu naćpany i kłócić się ze mną. Czasem dojdzie do rękoczynów, nie jest aż tak poważnie, oczywiście, bo to ja jestem przeważnie zmuszona do tego, aby podnieść, na któregoś z nich rękę. Ale ja nie chcę tak żyć. A będzie jeszcze gorzej, to jest pewne.
 Łzy, które zaczęły mi skapywać po policzkach gwałtownie starłam, kiedy usłyszałam kroki. Starałam  się wyglądać normalnie, tak jakby nic się nie stało, ale nie wiem czy to wyszło. Pewnie nie, ale trudno. Przecież nie jestem z kamienia, tak jak większość myśli.
- Co się stało? - przede mną stanął Bon Jovi i znowu zadał jedno z najgłupszych pytań, jakie mogą istnieć. Nie odpowiedziałam mu nic, tylko stałam tak dalej starając się na niego nie patrzeć. - Faith...?
Pociągnęłam nosem i przeniosłam wzrok na niego, uśmiechając się blado.
- Nic, Jon. Nic ważnego. - odpowiedziałam, a on spojrzał na mnie tak, jakby nie uwierzył w moje słowa. Sama bym nie uwierzyła, cholera...
- Faith - powiedział stanowczo, a ja jedyne co zrobiłam, to posłanie mu kpiącego spojrzenia. Przecież nie będę mu mówić, że się martwię o osobę, która raczej na to nie zasługuje. - Widzę przecież, że jest coś nie tak. Zachowujesz się od dłuższego czasu inaczej niż zwykle. Jesteś ciągle na coś wkurwiona, a na dodatek mnie olewasz! 
- Więc to cię tak bardzo...
- Nie! Ja się martwię o ciebie, bo ty się martwisz o kogoś innego, i nie wychodzi ci to na dobre. Przestań interesować się tą osobą kimkolwiek ona jest, bo widocznie ją nie obchodzi to, że tobie zależy! - krzyknął. - Faith, przestań się zamartwiać, bo ta osoba i tak ma twoje zdanie w dupie, widocznie. Gdyby tak nie było, to chodziłabyś od tych dwóch miesięcy taka jak zawsze, a nie tak jak teraz - powiedział już spokojnie, a ja się chyba właśnie załamałam, poważnie. - Chodzi o Tylera, prawda? I oto, że ćpa, tak? Faith, ja go lubię, nawet uwielbiam, ale jako muzyka... Zobacz co on z siebie robi. Ciągle ćpa i ma cię w dupie, jak już mówiłem. On tego nie zrozumie, twoje słowa tu nic nie pomogą, bo on myśli teraz o tym, żeby tylko ćpać. Zresztą, on zawsze o tym myślał, no, i jeszcze o dziwkach. Jak myślisz, po co mu byłaś? Nie wiem, czy udało mu się cię przelecieć, ale i tak chciał to pewnie zrobić. A teraz ma narkotyki i alkohol, więc nie jesteś potrzebna. Nie chodzi mi o to, abyś go znienawidziła, chciałem żebyś wiedziała jaka jest prawda.
Nie odpowiedziałam nic. Stałam i patrzyłam się na niego, mając nadzieję, że on coś zrobi. Przez wiele miesięcy zastanawiałam się, dlaczego Steven się ze mną przyjaźni i wiele razy pojawiła się właśnie taka opcja, ale zwykle odganiałam ją od siebie, bo nie chciałam w to wierzyć. Ale teraz... Teraz liczyło się dla mnie, tylko to, żeby przestał brać, ale... Ale to nie ma sensu, Jon ma racje. Pieprzoną, kurwa, racje. Naprawdę ją ma.
 Zbliżyłam się do niego powoli, nieśmiało, ale już po chwili zarzuciłam mu ręce na szyję i wtuliłam się w niego. Poczułam jak mnie obejmuje, i cicho załkałam. Steven, cholero...



***

07.12.1985 r.


      - To który z nas, panowie, ubiera choinkę? - zapytał Axl patrząc na miejsce, w którym miało stać drzewko. Usiadł z piwem w ręku, na kanapie i spojrzał na swych przyjaciół.
- Rudy, ale jeszcze mamy czas - powiedział Slash i przełączył na inny kanał telewizyjny.
- Tak, tak, ale ja chcę już wiedzieć, że to nie ja będę ją ubierać - odparł i pociągnął łyk z puszki.
- A skąd wiesz, że nie ty? - zapytał Duff, który stał w wejściu do salonu.
- Jestem tego pewien.
Przewróciłem tylko oczami i nie wdawałem się w dalszą dyskusję na temat choinki. Jest czas... Jaki czas? Nie ma czasu, nie ja. Dawno już straciłem czas. Na wszystko. A w szczególności na najważniejszą osobę w moim życiu. Straciłem czas na to, aby ją zdobyć od nowa. Zachowałem się jak skończony dupek, ale ja to zrozumiałem! Prawie od razu! Przecież ją kocham, bardzo, mocno, kurwa. Ale byłem jebanym chujem i pozwoliłem, a nawet kazałem jej odejść. Kazałem. Dobrze wiedziałem, co piszę na tej kartce, miałem świadomość tego, co robię. Tylko dlaczego, właśnie, to zrobiłem? Bo co? Bo boję się? Czego niby? Właśnie. Nie wiem, dlaczego to zrobiłem.
 Westchnąłem i podniosłem się ociężale z fotela, na którym siedziałem. Powoli ruszyłem na górę, aby chociaż na chwilę odpocząć od tego hałasu, jaki tu panował. Ciągle się kłócą, o głupoty oczywiście. Przecież my nie potrafimy się skłócić o rzeczy poważne. Dlatego, że my niczego poważnie nie bierzemy... Oprócz głupot, rzecz jasna. Ale ja potrafię wziąć poważnie niektóre sprawy i właśnie to chcę udowodnić Natalie. Chcę jej pokazać, że potrafię poważnie się zaangażować w nasz związek, który... Który jak na razie nie istnieje.
 Minąłem schodzącą na dół Erin, po czym zaszyłem się w swoim pokoju, skąd wziąłem gitarę. Usiadłem na niepościelonym łóżku i zacząłem grać coś. Coś czego jeszcze nie znałem, ale już niedługo miałem poznać. Coś, co miało mi wiele dać. Sama muzyka była dobra, a nawet lepsza, ale tekstu nie było, a ja ostatnio dużo myślałem nad tym wszystkim... Myślałem nade mną i Natalie. Moją kochaną, słodką Natalie...
- Jeffrey, masz chwilę? - usłyszałem za sobą. - Muszę z tobą porozmawiać.
Gwałtownie obróciłem się do tyłu, przez co prawie spadłbym z łóżka. Ostatecznie podniosłem się z niego i odstawiłem gitarę, podchodząc do Faith. Przyjrzałem się jej uważnie i uniosłem jedną brew do góry. To, że ona do mnie przychodzi, nie jest normalne. Przecież nigdy nie rozmawialiśmy tak naprawdę, sami. Prawie. Nigdy też nie mieliśmy dobrych kontaktów, a ona tak po prostu teraz przychodzi o oznajmia, że chce pogadać. Nie żebym jej nie lubił, bo naprawdę bardzo ją lubię, ale zawsze było tak, że ja jestem z Nat, a Nat to Nat - zazdrość. I z tego powodu zbytnio nie mogliśmy rozmawiać, a teraz...? Kurwa, Izzy, ogarnij się, pewnie przyszła tylko zapytać czy pozmywam naczynia!
 Otworzyłem usta, aby coś powiedzieć, ale ona była szybsza. W tej swojej przydługiej koszuli, która na pewno jej nie była, tylko Tylera, ale sobie ją przywłaszczyła, i krótkich spodenkach zbliżyła się do mnie i szybko wypaliła:
- Chcę z tobą pogadać o Natalie - przeszła się po pokoju, jakby szukając dogodnego miejsca dla siebie.
Podążyłem za nią wzrokiem, dokładnie ją obserwując. Jak się poruszała, po prostu wpatrywałem się w nią. Podziwiając. Nie, nie podoba mi się ona, nie czuję do niej żadnego pociągu, po prostu zawsze mnie zastanawiało, dlaczego taka dziewczyna jak ona nikogo nie ma. Jak dla mnie wcale brzydka nie była. Oczywiście, nie dorównywała innym kobietą, jakie znam, ale coś w sobie miała. I to coś fascynowało takiego jednego, ale nie okazywał tego, i teraz on ma poważny problem, a jej przy nim nie ma.
- Powiesz coś w końcu? - rzuciłem pytanie, ale jakby się rozpłynęło i do niej nie dotarło.
Czekałem. Długo czekałem, na jakąkolwiek odpowiedź. Stała oparta o ścianę i myślała o czymś intensywnie. Jeśli właśnie o nim, to sobie porę wybrała...
- Kochasz ją? - spytała nie podnosząc na mnie wzroku.
Jedyne co zrobiłem to pokiwanie głową. Nie wiem, czy zobaczyła, zbytnio mnie i tak to nie obchodziło. Po prostu stałem i oczekiwałem dalszej części rozmowy.
- Powiedz jej to, do cholery - mruknęła jakby ze złością. Pretensją do mnie.
- Myślisz, że nie próbowałem? Wiesz ile ja razy do niej łaziłem i jej to mówiłem? Chcesz wiedzieć?! Przykro mi, ale ci nie odpowiem, bo było tego aż tak dużo, że nie pamiętam!
- Jeff, ona też cię kocha, i ty to wiesz. Dlatego zrób coś, bo ona się pogrąży, upadnie jeszcze niżej - zastanawiało mnie jedno: czy da się upaść jeszcze niżej? - Tylko powiedz jej to jakoś wyjątkowo. Tak, jak jeszcze nigdy dotąd nie mówiłeś. Zobaczysz, uda się. Walcz o nią, bo masz z kim.
Zmarszczyłem brwi. Nigdy bym nie podejrzewał, że taką radę dostanę właśnie od niej. Przecież to kompletnie nie jej klimaty, zawsze myślałem, że się nie zna na takich sprawach. Niespodzianka...?
- Faith, co ci jest? - zadałem chyba najgorsze pytanie, jakie w ogóle ktoś mógłby zadać, cholera.
- Nic. Tak sobie myślałam nad słowami, które mi kiedyś powiedziała pewna osoba... Mówiła to, a potem zaprzeczała, a ja nie wierzyłam w jego słowa i właśnie chciałam, żeby zaprzeczał, ale wiesz, co? Chciałabym wiedzieć, co tak naprawdę czuje ta osoba... Bardzo chciałabym to wiedzieć, wtedy wiele spraw by się rozwiązało - uśmiechnęła się. - Natalie też ci nie wierzy, dlatego musisz jej to jakoś udowodnić, Jeffrey.

_____________________

Przepraszam za to, że ten rozdział nie wyszedł, bo nie wyszedł - musicie przyznać.
Teraz odejdę na zasłużony odpoczynek, ponieważ rozdział ten pisany był w biegu, bo mogłam po prostu z nim nie zdążyć.
Następny będzie chyba SMH, potem może uda mi się zrobić do końca kolejną część dodatku o Morrisonie, a następnie czeka Nas IDWTMAT, który będzie rozdziałem świątecznym. Związanym z akcją, oczywiście. Po prostu u bohaterów też święta będą, i nowy rok, no, i może Izzy coś powie...
Bardzo Was proszę o komentarze.

piątek, 21 listopada 2014

Nie jestem aż taki zły...

Dzień dobry,
Pamiętacie Painted On My Heart? Jest to dodatek, bądź coś w tym stylu i jest on związany z tamtym opowiadaniem. Głównie chodzi o Joe. O niego i o to, że był właśnie tym złym, prawie nikt go nie lubił. Właśnie dlatego mamy tu coś z jego perspektywy, to co on myślał.
Z dedykacją dla Suicide!
________________________

12.12.1985


"Wokalista Aerosmith nie żyje", "Steven Tyler popełnił samobójstwo", "Co było przyczyną samobójstwa wokalisty Aerosmith?", "Steven Tyler nie żyje. Co na to jego koledzy z zespołu?", "12 grudnia 1978 roku zmarł wokalista Aerosmith. Co z zespołem?". 


Dokładnie siedem lat temu Steven popełnił samobójstwo. A ja nadal miałem nagłówki tych wszystkich gazet przed oczami. Pamiętam jak ci wszyscy dziennikarze dosłownie się na mnie rzucali, aby wyciągnąć chociaż trochę informacji na ten temat. Wypytywali co z zespołem, co zamierzamy zrobić i oczywiście, dlaczego on to w ogóle zrobił. Wtedy zdolny byłem jedynie do powiedzenia - Odpierdolcie się ode mnie. Nie chciałem z nikim rozmawiać o tym, co się wydarzyło. Odganiałem dziennikarzy, jak natrętne muchy i pragnąłem jedynie spokoju. Nawet raz uderzyłem jednego z nich, bo mnie po prostu wkurwił swoim pytaniem o to, czy to moja wina. Nie wytrzymałem. Wiele razy sam chciałem pozbawić się życia, ale po prostu nie byłem do tego zdolny. Po prostu byłem tchórzem. Jestem tchórzem i nim pozostanę, bo nie zrobię tego. Nie mogę. Nie teraz, kiedy wszystko zaczęło się jakoś układać.
 Jestem okropny. Jestem dupkiem. Jestem chujem. Jestem nim, ponieważ po śmierci najlepszego przyjaciela, prawie, że brata, ułożyłem sobie życie. Dopiero wtedy zrozumiałem, że On miał rację, że Elyssa nie jest dla mnie, że z nią nic się nie uda, że nie będę szczęśliwy. Dopiero wtedy to sobie uświadomiłem, a raczej wtedy, kiedy otrząsnąłem się z tego całego szoku i doszedłem do siebie. Nareszcie odzyskałem rozum i w 1982 zostawiłem ją. Nie czułem nic, ona też. Kasa była - to się liczyło, dla niej. Nie było to moje szczęście ani przyszłość naszego związku, były to pieniądze. Kiedy już była tylko przeszłością; plamą, którą udało mi się zetrzeć z mojego serca, uświadomiłem sobie również, że On miał zawsze racje, że powinienem się Go słuchać. Dawno już wtedy przestałem się zadręczać tym, że to moja wina, choć czasem... Czasem tak myślę, bo to w końcu ja odebrałem Mu kobietę...
 Wiele razy mówił mi, że jestem z nią tylko ze względu na jej urodę. Na to, że była śliczna, po prostu, bo mogłem się z nią pokazać. Sugerował też, że robię to dlatego, żeby Go zdenerwować. Żeby z czystej złośliwości zabrać Mu ją i jednocześnie odebrać Mu to, co dla Niego najważniejsze. Mówił, że jej nie kocham. Wykrzykiwał mi to podczas każdej naszej kłótni, których w tamtym okresie było bardzo dużo. Usłyszałem od Niego wiele słów, świadczących o tym, że jestem pierdolonym chujem, który chce zabrać Mu dziewczynę, przyjaciółkę, ukochaną, tą jedyną. Wtedy miałem na to wyjebane, a nawet cieszyłem się, kiedy mogłem sprawiać Mu przykrość albo, jak wtedy myślałem, nie potrzebne wybuchy zazdrości. Tak naprawdę odbierałem Mu kogoś ważnego, osobę, bez której nie mógł żyć, co później udowodnił. Ale nie myślałem tak o tym, przynajmniej wtedy. Nie myślałem, że ona była aż tak dla Niego ważna; że była jedynym oparciem i, że to ona pomagała Mu we wszystkim; że ją kochał. Byłem wtedy zbyt zapatrzony w siebie, żeby to dostrzec.
 Ale... Ale kochałem ją. Kochałem ją, pomimo tego, że nie okazywałem tego za bardzo. Pomimo tego, że każdy myślał, że naprawdę robię to złośliwie, kochałem ją i nic tego nie zmieni. Nie wiem, czy bardziej od Niego, lecz to chyba nie wykonalne. On znał się z nią dłużej, co równało się z tym, że wiedział o niej więcej; że był jej bliski i, że była dla Niego ważna. Ważniejsza od wszystkiego, jak się później okazało. Jednak nie całkiem, ponieważ narkotyki górowały nawet nad nią i to właśnie przez nie powstawały te kłótnie. Gdyby nie to, że ćpał i, że często był właśnie pod wpływem, pewnie nie dochodziłoby do żadnych awantur. Pewnie nigdy by mi nie powiedział, co czuł i nie wiedziałbym również za kogo mnie ma. Nigdy bym się nie dowiedział o tym, że odbieram Mu ją i, ze On za nią tęskni. Może gdyby nie ćpał, siedziałby cicho i nic by nie powiedział, ale niestety wszystko z niego wyszło, przez co również wszystko się popsuło. Może gdyby nie narkotyki obydwoje by żyli? Cholera, gdyby nie to, to Hope nigdy by ze mną nie była tylko z Nim i na pewno wszystko potoczyłoby się inaczej. Lepiej, kurwa.
 Nie jestem aż taki zły, w końcu to przez narkotyki, do cholery. Tak jest, czy ja po prostu sobie to wmawiam, żeby poczuć się lepiej?! Nie, to nie tak. To nie przeze mnie. Nie. Przechodziłem już przez to, przez cholerne cztery lata, kurwa! Nie będę się tym zadręczać, to nie moja wina... Boże, to nie moja wina...? Nie, trzeba logicznie pomyśleć - to przez to, że On brał narkotyki. To przez to ona od Niego odeszła, to przez to jebane gówno była ze mną. I jednocześnie przez to On wariował, tak jak teraz ja tylko, że jego sytuacja była inna. On dawał sobie w żyłę lub wciągał, zadręczał się myślami, przez to, że kobieta od niego odeszła. Ja zadręczam się, bo On odszedł. Bo jego już nie ma. Zadręczam się, bo kiedy to zrobił, był ze mną skłócony. Zadręczam się, bo nie było mnie wtedy przy Nim. Zadręczam się, bo posłuchałem się Go dopiero po tym wydarzeniu. Zadręczam się, bo znalazłem szczęście dopiero wtedy, kiedy Jego już nie było. Zadręczam się, bo zabrałem mu Hope. Zadręczam się, bo byłem chujowym przyjacielem. Zadręczam się, bo przecież mogłem mu powiedzieć, że będzie dobrze; że nie musi popełniać samobójstwa, ale nie zrobiłem tego, do cholery...!
 Jednak On mi wszystko wybaczył. Napisał mi w liście pożegnalnym, że jestem Jego bratem bliźniakiem. Toksycznym Bliźniakiem. Napisał, że mnie przeprasza. Napisał, że to On jest tchórzem, a ja mam coraz większe wrażenie, że to ja nim jestem. Kochałem ją i Jego, choć nigdy nie powiedziałem tego jej, Jemu to już co innego... Mogłem Mu ją 'oddać', odpuścić sobie, przecież to właśnie On był dla mnie ważniejszy od niej. Jego bardziej potrzebowałem, a ona była tylko kobietą. Fakt, kochałem ją, ale On był moim przyjacielem i to On bardziej na nią zasługiwał, w końcu nawet ona wolała Jego. Szkoda tylko, że wcześniej nie pomyślałem. Szkoda, że nie wiedziałem... Nie, wiedziałem tylko byłem zbyt głupi. 
Westchnąłem i spojrzałem w bok, aby zobaczyć Billie, która zamykała drzwi wejściowe od domu. Odłożyła reklamówki z zakupami na blat w kuchni i nucąc coś pod nosem przeszła do salonu, w którym siedziałem. Zabrała ze stołu leżący na nim pilot i wyłączyła telewizje, której i tak nie oglądałem. Był włączony tylko po to, abym nie słyszał tej okropnej ciszy, jaka panowała pod jej nieobecność.  Podniosłem na nią wzrok i spojrzałem pytająco. 
- Kiedy idziemy na cmentarz? - zapytała odkładając pilot na szafkę, po czym opuściła pomieszczenie kierując się do kuchni. Bezszelestnie pokierowałem się za nią.
Może i nie znała Go osobiście, ale wiedziała, że jest dla mnie ważny, dlatego chętnie ze mną chodziła co roku na cmentarz. Ona co roku, ja prawie co tydzień. 
- Idziemy? - powtórzyłem po niej. - Myślałem, że sam pójdę. Wiesz, Billie, ja chciałem...
- Dobrze, rozumiem - powiedziała wkładając do lodówki główkę sałaty. - Chcesz iść sam, rozpłakać się i cierpieć w samotności, a ja jestem kobietą i nie powinieneś robić tego przy mnie. Dobrze, Joe. Idź sam.
- Jak ty mnie zajebiście rozumiesz. - mruknąłem i zostawiając ją, poszedłem do małego przedpokoju ubrać się w coś cieplejszego, bo Billie nie lubi, kiedy jestem zmarznięty, ponieważ wtedy nie jest dobrze się do mnie przytulać.
Kiedy byłem już gotowy, krzyknąłem jej coś, że wychodzę i opuściłem dom, po czym wsiadłem do czerwonego auta zaparkowanego na podjeździe.
Podczas jazdy, jak nigdy, przywiązałem dużą uwagę do widoku za szybą samochodową. Stojąc na światłach obserwowałem ludzi przechodzących przez pasy i zastanawiałem się, co takiego robią w życiu. Ja byłem sławnym gitarzystą i moje życie nie wyglądało pewnie tak jak ich. Nawet przed zdobyciem sławy nie zachowywałem się jak inni, bo byłem Anthonym Josephem Pereira, nie jakimś zwykłym człowiekiem. Byłem skazany na sławę i nie miałem czasu dla innych, no, może oprócz zespołu. Dla nich zawsze czas miałem, ale tylko dlatego, że byli mi bliscy, dzięki temu, że mieliśmy te same marzenia. A inni ludzie? Mogli wyjść spokojnie z domu i nie zostać napadnięci przez dziennikarzy; mogli robić, co chcą, bo nikt tego nigdzie nie opisze; mieli więcej czasu dla rodziny. A ja? Ja jedyne, co miałem to pieniądze. I Billie.


Wyszedłem z samochodu, wyciągnąłem z bagażnika znicze, po czym zamknąłem go i ruszyłem do bramy prowadzącej na cmentarz. Na cmentarz, na który nienawidziłem jeździć z osobą towarzyszącą. Bałem się, że w pewnym momencie nie wytrzymam i, że zacznę Go przepraszać; błagać o wybaczenie, prosić, żeby wrócił i oto, żeby było tak jak kiedyś; bałem się, że się po prostu rozpłaczę.
Usiadłem na ławce, która stała naprzeciwko Jego grobu i spojrzałem tępo na tabliczkę z Jego imieniem, nazwiskiem i datami. Siedziałem tak przez dłuższy czas i wsłuchiwałem się w ciszę panującą dookoła, w ciszę, której tak bardzo nienawidzę. Znicze na innych nagrobkach oświetlały wszystko i nadawały atmosfery. Może i dla niektórych pięknej, ale dla mnie smutnej i okropnej. Myślałem o tym, co było, choć wiele razy przysięgałem sobie, że nie będę tego robił; że nie będę Go wspominał. Ale dzisiejszego dnia złamałem tą obietnicę i ten drugi raz nikomu nie zaszkodzi. No chyba, że mi.
Jego już nie było. Jej też. Wielu wspomnień również, bo były one zakazane. Nawet Lennona nie było. Kiedy On odchodził to i przyjaźni nie było. Zespołu, atmosfery, braterskiej miłości, nawet w jednym domu nie mieszkaliśmy, tak jak kiedyś. Po prostu Tego już nie było i chyba nie miało prawa istnieć. Nie u Nas. Może to wszystko miało się tak potoczyć? Może ja miałem być tym złym, a on tym dobrym. Może to tak miało być? Może to było zaplanowane, przez tego tam, u góry? Każdy miał mnie uważać za złego...? Każdy miał myśleć, że byłem tylko nic nieznaczącym dupkiem...? Ale tak nie było, do cholery. Przecież ja... Ja byłem po prostu głupi. Byłem głupi. Głupi. Głupi. Głupi. Ale nie zły...! Kochałem ją i Jego również, na ten braterski sposób! I nikt nie ma prawa powiedzieć, że było inaczej, oprócz Niego.
- Myślisz, że to moja wina? - zwróciłem się do... do Niego. I pozostałem tam bez odpowiedzi, w miejscu, gdzie było mi cholernie źle. Jednak, jednocześnie mogłem porozmawiać z... Nim, ze Stevenem, bratem.


___________________

I jak?
Pod tym czymś mogę powiedzieć, że jest to w miarę dobre. Trochę mi się podoba, nie za bardzo, ale może być. Choć i tak nie zmieniam zdania o sobie. Jest Was tu dużo, fakt, ale to nie o to chodzi.
Tak sobie teraz myślę, że moje zdanie o mnie samej się chyba jeszcze bardziej pogorszyło, ha.
Tyle w temacie.
Bardzo Was proszę o komentarze.

piątek, 14 listopada 2014

Show Me Heaven 4: "Włoska knajpa i nowy kolega"

Jestem. Przybywam. 
Wiem, że szybko, ale chciałam powrócić do normalnego dodawania rozdziałów, w każdy piątek, bo już chyba na serio tu wracam. Nie wiem, pewnie jeszcze wiele razy będę chciała odejść, ale teraz jestem i mam dla Was to coś. Jest krótszy od poprzedniego, ale tak jakoś wyszło.
Z dedykacją dla Angie, bo to wszystko tylko dla Ciebie.
__________________________

       Stukając obcasami czerwonych szpilek, weszłam do środka baru. Tego dziwnego włoskiego baru, w którym całe szczęście poszukiwali kogoś do pracy. Włoska knajpa u Barry'ego - nazwa dosyć... Oryginalna, że tak powiem. Choć, czy to ważne? Nie, ważne jest to, żeby mnie przyjęli i żebym pokazała Williamowi, że potrafię zarabiać. I na niego, i na resztę. Swoimi tekstami popsuł mi humor i nadal ta 'żałoba' trwa. Może i go kocham, ale czasami potrafi być tak denerwujący, że mam ochotę wyjść i się rozpłakać, na co zresztą on reaguje dosyć ulegle. 
 Kiedy tylko zamknęłam drzwi i przypadkowo nimi trzasnęłam, twarze wszystkich zostały skierowane w moim kierunku. Wszystkich, czyli czwórki staruszków, którzy siedzieli przy stoliku i grali w karty. Uśmiechnęłam się promiennie, jak to miałam w zwyczaju i podeszłam bliżej. Jednak nadal wpatrywali się we mnie, tak jakby zobaczyli jakieś dziwne stworzenie. Chodziło im pewnie o mój strój, bo raczej nie ubierałam się jak wszystkie dziewczyny w moim wieku. Czerwone szpilki, które pożyczyłam od Irene, bluzka w kolorowe wzory i za duże spodnie jeansowe z szelkami. Wyglądałam tak, jakby szafa wyrzuciła  na mnie przypadkowe ubrania, ale lubiłam tak chodzić i nic tego nie zmieni, bo jestem... Dziwna, jak to mówi Will.
- Dzień dobry - uśmiechnęłam się do starszych panów, a oni jak oparzeni podskoczyli do góry i zaczęli mi się kłaniać. Roześmiałam się tylko ukazując białe zęby.
- Witamy, piękną panią - przywitał się mężczyzna w błękitnej koszuli i potrząsnął moją ręką. - Jestem Leo i chciałbym przeprosić panienkę za zachowanie szefa tej ruiny, ale widocznie jest mało gościnny. - odchrząknął znacząco i spojrzał na staruszka stojącego obok.
Ten od razu przepchnął kolegę i stał teraz przede mną. Również uścisnął moją rękę, energicznie nią potrząsając.
- Barry. Barry Johnson, ale niech panienka bierze przykład z tych starych dziadów i mówi do mnie po imieniu - uśmiechnął się przyjaźnie. - Co panienkę tu sprowadza?
- Nie pozwalaj sobie! - wykrzyknął siwowłosy mężczyzna, który zdążył już usiąść z powrotem przy stoliku. - Sam jesteś starym dziadem.
Powstrzymałam się od parsknięcia śmiechem. Naprawdę, ci staruszkowie byli uroczy w tych swoich kłótniach.
- Molly. Widziałam ogłoszenie przed knajpą i chyba poszukują panowie nowego pracownika...
- Byś się lepiej przedstawił, a nie wyskakujesz tu ze starymi dziadami. Chamstwo się szerzy - wtrącił pan Johnson. - Wybaczy panienka to okropne zachowanie, ale Roger nigdy do tych kulturalnych nie należał.
Pokiwałam głową uśmiechając się i kontynuowałam moje wyjaśnienia. Właściciel knajpy kiwał na każde słowo i dalej słuchał, lecz zbytnio tak nie wyglądał. Kiedy skończyłam zapadła cisza. Ja nie wiedziałam, co teraz i oni chyba też. Podałam im wszystkie informacje o sobie i czekałam. Wiedziałam, że nie mam doświadczenia i, że mogę zostać nie przyjęta, ale ci panowie byli tacy mili...
- Kochana, nawet nie musiałaś nic mówić. On i tak by cię przyjął, bo nie ma ludzi, zresztą jesteś w jego typie. Choć nie tylko w jego. - puścił do mnie oczko mężczyzna wyglądający na około sześćdziesiąt lat, zresztą każdy z nich pewnie tyle miał.
- Temu to tylko kobiety w głowie - wywrócił oczami, wcześniej mi przedstawiony Leo. - A umiesz ty chociaż w pokera grać? - spytał, a ja pokiwałam głową. - To siadaj.
Tak właśnie wyglądała moja rozmowa o pracę. Ku mojemu zaskoczeniu zostałam przyjęta, ponieważ każda kobieta potrafi podawać jedzenie i na pewno nie ubrudzi przy tym podłogi ani klienta, a przynajmniej tak twierdził pan Robert, który wcześniej pocieszał mnie, że i tak się dostanę. No i dostałam. Byłam po prostu uradowana, że będę mogła pokazać Williamowi, że nadaję się do czegoś, do pracy. Że potrafię być odpowiedzialna i radzić sobie sama, i że nic mi się nie stanie. Przecież nie jestem małym dzieckiem, a coraz bardziej mam wrażenie, że on mnie tak traktuje. Jestem młodsza, fakt, ale to nie powód, żeby pilnować mnie na każdym kroku. Czasami mam wrażenie, że w niektórych sytuacjach radzę sobie lepiej od niego, niestety. Ale nie, Molly jest za mała i zbyt głupia, żeby podjąć się jakiejkolwiek pracy.


***


      Szedłem słynnym Sunset Strip w okropną zimnicę, bez kurtki ani niczego innego, co mogłoby mnie ogrzać, ponieważ zostałem wywalony z domu. Ha, domu, jeśli to coś, ktoś by nazwał domem, to ja byłbym Keithem Richardsem. Nasz kochaniutki William... Nie, przepraszam, świeżo upieczony Axl, znowu strzelał tymi swoimi tekstami i prowokował. Zbytnio mu się nie udało sprawić, abym go po prostu uderzył, ale za to nieźle dopiekł Irene. Zwyzywał ją, a ja... A ja tak po prostu stałem. Nie odezwałem się, tylko wyszedłem. Zachowałem się jak jakiś niedojebany tchórz, kurwa. Ale co ja mógłbym zrobić? Pobić go? Nie, w końcu to mój przyjaciel, nie wyrzuciłbym go, pobił, ani zrobił nic innego. Wyszedłem i ją tam z nim zostawiłem. Zostawiłem ją tam, żeby się pozabijali, ale miałem dość. Ostatnio mam i jej, i jego dosyć. Zachowują się gorzej niż dzieci i ciągle się tylko kłócą, o głupoty najczęściej. Albo o to, że jedzenie było nie dobre, albo o naszą karierę... Tak, karierę, która stoi w miejscu. Nie, jej w ogóle nie ma, ale oczywiście pan Rose nie przyzna się do tego, tylko gada jaki to on wspaniały jest. A na dodatek jeszcze brak kasy - to też ich ulubiony temat. Ale tutaj znów Axl nie pozwoli pracować Molly, bo to jego kochana siostrzyczka, kurwa. Tak, jego kochana siostrzyczka szlaja się gdzieś teraz po ulicach Los Angeles, a on nawet o tym nie wie, bo jest zbyt zajęty sobą.
 Otworzyłem drzwi do jakiegoś baru i wszedłem do środka delikatnie mrużąc oczy, przez zbyt oślepiające światło. Na dworze ciemno, a tu, kurwa, tak jasno, że oczy bolą. Przecisnąłem się obok jakieś kobiety, która stała przy wejściu jak jakaś krowa i nie chciała się ruszyć. W końcu kiedy już mi się udało i odniosłem zwycięstwo, ruszyłem w stronę baru. Odetchnąłem z ulgą, kiedy usiadłem na krześle, po czym zamówiłem jakiś najtańszy alkohol. Nightrain, zbytnio nazwy nie kojarzyłem, ale ważne, że tanie. Upiłem łyk i wykrzywiłem twarz. Dobra, nie jest takie złe, nawet całkiem mocne. Po chwili zamówiłem kolejne, a potem kolejne. Po prostu nie chciałem pamiętać o tych wszystkich kłótniach, problemach, braku pieniędzy... Właśnie, brakuje nam kasy, a ja wydaję ją na jakieś wino. Ale co ja mogę zrobić, jeśli smakuje i pomaga? Nic, tylko zamawiać. Może to już jakieś uzależnienie...?
 Odwróciłem wzrok w stronę mężczyzny, który usiadł obok mnie i również zamówi tego całego Night, coś tam. Spojrzał na mnie i roześmiał się radośnie. Co to, do kurwy nędzy, kandydat na męża dla Molly?! Pokręcił głową, czym naraził swoje natapirowane blond włosy na wpadnięcie mi do oczu. Kurwa, siedzi coś za blisko albo to ja się tak przysunąłem...
- Co się tak szczerzysz? - burknąłem do niego odsuwając i siebie, i szklankę z alkoholem.
- Oj kolego, widać, że pierwszy raz Nightraina pijesz - powiedział uśmiechając się. - Wyglądasz jakby coś ci po twarzy przejechało.
- A nawet jeśli, to, co ci do tego? Jeśli chciałeś zawrzeć jakąś nową znajomość, to sorry, ale niewłaściwa osoba. - odpowiedziałem i pociągnąłem kolejnego łyka ze szklanki odstawiając ją na blat już pustą.
Blondyn westchnął i sam dopił zawartość naczynia, po czym podniósł się i miał już odejść, lecz ostatecznie wyciągnął do mnie swoją dłoń, co miało raczej oznaczać, że mam ją uścisnąć.
- Chris jestem, tak w ogóle, Panie Spierdalaj. - powiedział.
Zmarszczyłem brwi. Panie Spierdalaj? Kurwa, niecały miesiąc w mieście, a ja już mam nową ksywkę. Jestem jednak bardzo miły, kurwa, że ludzie po jakiś pięciu minutach wymyślają mi takie przezwiska.
- Jeffrey, ale mówią na mnie Izzy. - odpowiedziałem podając mu rękę. - Znaczy, tylko jedna osoba na mnie tak mówi, ale chcę to zmienić. - wysiliłem się na uśmiech, który raczej, sądząc po minie Chrisa, wyglądał jak grymas niezadowolenia. - Wybacz, ale mam dzisiaj zły dzień.
- Każdy z nas ma chyba taki dzień... - mruknął i spojrzał przed siebie. - Najlepiej to mi się nie powodzi, wywalili mnie już z drugiego zespołu, ale trzeba być optymistą!
Podskoczyłem na równe nogi, słysząc jego słowa. W zespole, kurwa! To może być nadzieja. Nadzieja na zdobycie sławy i kasy, a to wiąże się z brakiem kłótni i krzyków. Spojrzałem na niego z radością, a ten chyba nie wiedział o co mi chodzi. Pewnie nie wyglądałem najlepiej...
- Grasz? Na czym? Ile czasu? Szukasz nowego zespołu? - pytania wyleciały z moich ust jak z armaty, co zdziwiło trochę mojego nowego kumpla. Tak, już jest moim kumplem.


***


       - Gdzie ty tyle czasu byłaś?! Wiesz ile my tu na ciebie czekaliśmy?! Szlajałaś się gdzieś z jakimiś ćpunami! - miałam już dość i po prostu zatkałam uszy, aby nie słyszeć krzyku Rose'a.
- William, ale ja... Ja znalazłam sobie pracę. - odpowiedziała cicho, jakby z nadzieją.
- Tak, kurwa, no na pewno cię tam puszczę! Co striptizerka? A może od razu dziwka, co?!
Kręcąc głową wydostałam się z naszego pokoju hotelowego i wyszłam na korytarz, gdzie aktualnie nikogo nie było. Zdążyłam już się oswoić z tym pomieszczeniem, więc trudno będzie mi się wyprowadzić, gdzie indziej, bo skoro Molly ma pracę, to... To co? O czym ja w ogóle myślę? Przecież najpierw to ona musi pójść tam, żeby coś zarobić, a widząc po reakcji Axla, nic z tego nie wyjdzie. I kurwa świetnie! Ten gnój zawsze wszystko musi psuć. Najchętniej sama bym poszła do pracy, ale... Ale nie mogę. Więc jesteśmy udupieni, tak? No tak... Przez Willa! To wszystko wina Williama! To on chciał tu przyjechać, to on chciał być sławny, to on nie chce, żeby Molly pracowała. A ja się głupia zgodziłam na ten wyjazd, mogłam przecież przekonać Jeffa i byśmy nie pojechali. Wtedy tylko Bailey by tu gnił i zdychał z głodu, i tej ciasnoty.
 Westchnęłam i z założonymi rękami oparłam się o ścianę albo drzwi... Zresztą, bez różnicy. Próbowałam się trochę uspokoić, ale słysząc krzyki Williama, nie wychodziło mi to zbytnio. Niby tak ją kocha, a potrafi takie rzeczy o niej powiedzieć. Po prostu brat idealny - William Bailey. Choć nie, on teraz kazał mówić do siebie po nazwisku ojca i innym imieniem. Ale czy to ważne? Czasem mówię tak, a czasem inaczej, jak mi się podoba, bo jego to w ogóle nie słucham.
 Usłyszałam jakieś męskie głosy i od razu stanęłam na baczność. Jeden z nich znałam, ale ten drugi...?
- Irene, co tu robisz? - Jeff stanął przede mną, przez co od razu poczułam jego zapach. Zapach alkoholu, cholera jasna...
- Stoję - odpowiedziałam krótko. - Piłeś? Wiesz, że nie ma pieniędzy, a chlejesz. - powiedziałam dosyć spokojnie i opanowanie. No przecież nie będę się na niego darła przy tym drugim. W ogóle nie będę się darła na Jeffrey'a. Nie mogę.
- Porozmawiamy kiedy indziej - mruknął cicho. - Chciałem ci przedstawić Chrisa. Chris to Irene.
No cóż, nie przepadam za nowo poznanymi osobami... W ogóle najchętniej bym zamknęła się w gronie najbliższych przyjaciół i nikogo nie wpuszczała. Całe życie z Molly i Jeff'em... Boże.
- Cześć. - bąknął tamten i wyciągnął w moim kierunku rękę, którą z niechęcią uścisnęłam.
- Chris gra na gitarze. - dodał z radością Isbell, a ja jakoś tak od razu zaczęłam lubić tego nowego.

________________________

Rozdział jest okropny, ja wiem, ale ostatnio mi nie wychodzi. To znaczy, ja uważam, że mi nie wychodzi, bo strasznie się męczę, żeby coś napisać.
Ja znam prawdę i nie możecie mi mówić, że jest inaczej.
Myślę, że polubicie Chrisa... Sama nie wiedziałam jak go 'zrobić', bo tak naprawdę jeszcze nigdy się na niego nie natknęłam w żadnym opowiadaniu, więc mogłam go przedstawić jak chciałam, ha.
To co...? Bardzo proszę o komentarze.

poniedziałek, 10 listopada 2014

I Don't Want To Miss A Thing 23

    Chciałam przedłużyć zawieszenie, ale jednocześnie coś mnie ciągnęło, żeby coś opublikować. Niestety wygrało to drugie i tym sposobem mamy dzisiaj nowy rozdział. Uwierzcie, sama nie wiem czemu to robię, bo najlepiej to bym rzuciła to w cholerę, ale... Ale jakoś nie potrafię. Nie mam na to siły.
Poza tym, nie zrobiłam 'wesela' z perspektywy Gunsów, a rozdziału nie ma w piątek, tylko dzisiaj.
Z dedykacją dla Pani Cooper; tak, za te zabite robaki i za te pięć dych, które właśnie mi zabrałaś. Nie ważne, że były Twoje.
_______________________________

      Podniosłam głowę gwałtownie do góry, czego od razu pożałowałam. Z cichym jęknięciem opadłam na poduszki, które były bardzo dobrej jakości, ale czego się tu dziwić. W końcu w Neverlandzie jestem. Odwróciłam głowę delikatnie w bok, aby zobaczyć, która godzina, lecz zamiast zegarka, w oczy rzuciła mi się karteczka. Ociężale podciągnęłam się do małej szafki nocnej, która stała przy łóżku i zakrywając swoje nagie ciało kołdrą, wzięłam ją do ręki.


,,Nie wiem, czy pamiętasz co się działo wczorajszej nocy, ale chciałem Cię poinformować, że nad ranem wyszedłem i wracać nie zamierzam. Ani do tego pokoju, ani do Ciebie. To, co wydarzyło się wczoraj, dla mnie, nie miało żadnego znaczenia i mam nadzieję, że dla Ciebie również. 
Izzy,

Ps. Slash kazał poinformować, że wracasz z buta do domu, ponieważ wyjechaliśmy nad ranem, aby uniknąć wkurwionego Jacksona.''


      Po prostu zgniotłam ją, a potem podarłam na strzępki, czując jak do oczu napływają mi łzy. Podniosłam się na równe nogi, nie zważając na ból głowy ani na to, że któryś z pracowników mógłby zauważyć mnie przez okno, nagą. Zaczęłam zbierać z podłogi swoje ciuchy, a kiedy już to zrobiłam wpadłam do łazienki i tak po prostu rozpłakałam się jeszcze bardziej. Naciągając na siebie ubrania mamrotałam niewyraźnie, jak to go nienawidzę. Jak ich wszystkich nienawidzę. 
 Wyszłam z łazienki i łapiąc za torebkę stojącą na krześle, opuściłam również pokój. Zbiegłam po schodach na dół jednocześnie próbując jakoś zamaskować swój stan. Zatrzymałam się, aby założyć te cholerne buty na obcasach, które do tej pory trzymałam w ręku i miałam już wychodzić, gdyby nie Nancy, która pojawiła się obok mnie.
- Boże, Natalie, co się stało? Płakałaś? - spytała patrząc na mnie współczująco. 
- N-nie - powiedziałam pociągając nosem. - Ja tylko... Ja ryczałam.
Podeszła bliżej i ruchem ręki zachęciła mnie, abym usiadła na kanapie. Niechętnie zrobiłam to i otarłam mokre policzki.
- Dlaczego? Ktoś ci coś zrobił? Tu? U nas? - zapytała siadając obok.
Nie wiedziałam czy mam jej powiedzieć o tym, co się stało. Byłam przecież pijana, a poza tym kocham go. Ale... Ale on, mnie nie.
- Izzy... Bo ja... Ja, no, wiesz... - wyszeptałam ściskając w ręku strzępki kartki, na której Jeff zostawił mi swoją wiadomość. - Zresztą, nie ważne... Lepiej już pójdę.
Podniosłam się z kanapy i nie patrząc na reakcje gosposi, szybkim krokiem opuściłam Neverland. Tylko zbytnio nie wiedziałam dokąd mam iść, bo przecież nie do Hellhouse. Tam są Oni, a z nimi Jeffrey. Nie, za nic, kurwa. Na pewno nie chcę teraz widzieć Stradlina ani reszty chłopaków. Po prostu są zbytnio irytujący, a Izzy... To Izzy.
 Rozejrzałam się na przejściu dla pieszych i przeszłam przez ulicę. Ludzie się za mną oglądali i mnie podziwiali. Tak, patrzyli się na mnie z zazdrością bądź, mężczyźni, z tym błyskiem w oku. W końcu nie każda kobieta wygląda tak dobrze w sukience, i to jakiej. Odsłania dużo, za dużo. I do tego jeszcze szpilki, ha, i moje długie nogi. Jednak coś potrafi poprawić mi humor. Uśmiechnęłam się i ruszyłam w stronę przystanku autobusowego. Chciałam przynajmniej dojechać gdzieś bliżej domu, a nie kręcić się na obrzeżach.


       W autobusie było strasznie gorąco, a ilość ludzi w nim, nie pomagała i tym bardziej drogi nie umilała. Siedziałam przy oknie i z nadchodzącymi mdłościami wpatrywałam się w widok za szybą. Miasto budziło się dopiero do życia, ludzie wychodzili do pracy, sklepy dopiero otwierano, a dzieci szły do szkoły.
 Westchnęłam ciężko i spojrzałam z ciekawością na mężczyznę siedzącego naprzeciwko. Podniósł wzrok z nad czytanej gazety i spojrzał na mnie. Uśmiechnął się, a ja odwzajemniłam. Nie żeby podobał mi się każdy facet... Po prostu ciągle trafiam na tych przystojnych. Przystojnych dla mnie. Pamiętam jak wiele razy pokazywałam Felicji jakiegoś faceta, a ona kręciła tylko głową i wzdychała. Wtedy ja byłam zaskoczona tym, że on się jej nie podoba, a ona tym, że on mi się podoba. Między innymi, właśnie to nas dzieli. Gust. Do wszystkiego.
 Niestety miłą wymianę uśmiechów popsuł autobus, a raczej kierowca jadący za szybko. Mężczyzna wstał i wysiadł nawet na mnie nie patrząc. Mnie się, kurwa, nie ignoruje. Uśmiecha się, ja się uśmiecham i wtedy on pyta o numer, a nie. Faceci są coraz gorsi, i tyle. Dobrym przykładem tego jest, na przykład Izzy. Ale miałam o nim nie myśleć...
 Kiedy z powrotem odwróciłam wzrok w stronę okna, uznałam, że muszę już wstawać i przygotować się do wyjścia. Znów westchnęłam i wyzywając komunikacje miejską, podniosłam się na nogi. Wzięłam torebkę i ruszyłam w stronę wyjścia, co było raczej głupotą z uwagi na to, iż miałam na sobie buty na obcasie, a autobus nadal jechał. Szybko jechał. Tak jakby chciał, żebym się tu wywaliła.
 Nienawidzę wszystkiego i wszystkich.



***


      - Kurwa, Stradlin, czy ty wiesz jak mnie łeb napierdala? - zapytał Slash patrząc na Izzy'ego, któremu zachciało się aktualnie grać na perkusji Adlera.
- Myślisz, że mnie to obchodzi? - odpowiedział pytaniem i nadal nawalał w instrument. Nieumiejętnie nawalał. - Było trzeba tyle w nocy nie chlać.
- Tak, tak, wmawiaj sobie, że to ja wlewałem w siebie litry alkoholu - odparł Mulat. - Odezwał się ten, który tak się schlał, że ze swoją byłą do łóżka polazł. - powiedział złośliwie i przyłożył sobie do głowy mrożonkę. Moją mrożonkę, którą bezczelnie mi zabrał!
Rytmiczny podniósł się ze stołka, na którym siedział i nic nie mówiąc wyszedł z pomieszczenia. W tym samym czasie nasze spojrzenia przeniosły się na Hudsona, który siedział na kanapie i widocznie nic sobie nie robił z reakcji przyjaciela. Zresztą, on zawsze podchodzi do wszystkiego z obojętnością, więc co się dziwić?
 Obejrzałem się do tyłu i w ty samym momencie do pomieszczenia weszła Mandy z potarganymi włosami i rozmazaną szminką. Oczywiście, owinięta szlafrokiem, szczelnie i dobrze! Ach, noc mieliśmy cudowną.
- Mandy, kochanie, co na śniadanie? - spytałem milutkim głosikiem.
- McKagan, jakie rymy od rana nam prezentujesz - wtrącił Axl. - Kac dobrze ci robi.
- To ta noc z Mandy mu dobrze zrobiła. - roześmiał się Steven.
Mam najbardziej wkurwiających kolesi na świcie, kurwa. Nawet nie mogę spędzić miłego poranka z Amandą, bo oni muszą wszędzie wtykać nos. Teraz na pewno ją zniechęcą do zrobienia mi śniadania, a ja tak długo pracowałem na to. Tak się starałem, żeby to ona mi robiła jedzenie, tyle czasu ja jej gotowałem, więc chyba zasłużyłem, tak? Choć z moim Króliczkiem nigdy nie wiadomo...
- Mandy, co to w ogóle za strój? Nowa moda, czy coś...? - nabijał się Slash.
Znając ją teraz powinna się na nich rzucić, wytarmosić, poobijać im te brzydkie twarzyczki, zwyzywać i zamordować, ale kto wie. Może nie będzie się jej chciało... A nie, jednak nie.
Spojrzała na Saula, ale nie był to zwykły wzrok. Był to wzrok nienawiści, jakim zawsze mnie obdarowywała, kiedy nie czyściłem kuwety kota jej matki. Również patrzyła tak na Axla, ale on to jak ta kuweta, więc żadnej różnicy nie robi...
- Hudson, do garów! Robisz, kurwa, śniadanie! - krzyknęła tak, że na pewno obudziła Erin. No i Rosemary. I sąsiadów. Kocham ją. - Adler, nie ciesz się tak, bo ty wywalisz z naszego domu Sebastiana, bo przylazł tu za nami! - kocham ją. - Axl! Sprzątnij te rzygi z podłogi! - ja ją tak bardzo kocham. - Gdzie Izzy?! Izzy! Izzy! No kurwa, nie słyszy. - spojrzała na mnie. Boże, Mandy kocham cię. Ja cię kocham. Bardzo, bardzo... - Kochanie, ty możesz tu posiedzieć. Przynieść ci coś do picia?
Westchnąłem z ulgą i energicznie pokiwałem głową. Żyję, kurwa.
- Hudson, przynieś mu coś do picia, jak już w kuchni jesteś! - wykrzyknęła, a Mulat od razu przybiegł do mnie z puszką piwa.
Reszta zespołu szybko zabrała się za swoje zadania, a Stradlina jak nie było, to i nie ma. Może już nie zejdzie? Ma szczęście chłopak, wielkie. Chociaż w tym, bo tak to, to chyba mu się zbytnio nie powodzi, w związkach. Jak nie Natalie, to jakaś dziwka. Różnicy chyba zbyt dużej nie ma, ale jednak coś jest. No właśnie, jest. Ale ja nie jestem Adler, żeby do cudzych spraw się mieszać.
 Przeczesałem swe zajebiste włosy ręką i podniosłem tyłek z kanapy, po czym tłumacząc się Mandy, że wychodzę do sklepu, opuściłem Hellhouse w mojej eleganckiej ramonesce. Sam nie wiedziałem dokąd idę... Tak po prostu sobie szedłem, gdzieś. Przecież nie będę siedział bezczynnie w domu patrząc jak oni tam sprzątają. Mogę się przewietrzyć zamiast tego. 
 Szedłem sobie Sunset, kompletnie bez celu i nawet nie wiedziałem, która godzina. Właśnie, kurwa, która godzina? Podszedłem do jakiejś kobiety i zapytałem o czas. Z początku chyba się mnie wystraszyła, no, bo raczej nie codziennie, na ulicy zaczepia cię prawie dwu metrowy facet z natapirowanymi włosami. A na dodatek ten facet wygląd jak trup. Po chwili jednak dostałem odpowiedź i lekko się zdziwiłem. Była dopiero dziesiąta rano, a przecież spać po imprezie poszliśmy o jakiejś trzeciej w nocy. Kurwa, co jest? To jakiejś żarty?
 Zmarszczyłem brwi i z lekko zaskoczonym wyrazem twarzy ruszyłem dalej. Przechodząc obok Rainbow, wszedłem tam na chwilę. Mówię, że tylko na chwilę, bo przecież nikogo tu nie będzie o tej porze, a picie samemu wcale fajne nie jest. Poza tym, Mandy by mnie zabiła. Usiadłem przy barze i wyciągnąłem z kieszeni kurtki, opakowanie papierosów. Wyciągnąłem jednego i zapaliłem, mocno się zaciągając.
- Hej, Duff - usłyszałem kobiecy głos za sobą. - Dasz zapalić?
Odwróciłem się do tyłu i na początku widok lekko mnie zaskoczył, ale po chwili podałem blondynce papierosa i zapalniczkę. 
- Cześć, Marta. Co tu robisz o tej porze? Przecież jeszcze wcześnie jest. - zapytałem chowając opakowanie do kieszeni.
Siostra naszej Faith spojrzała na mnie, tak jakby moim obowiązkiem było wiedzieć, co ona tu robi. Tak jakbym to wiedział, ale z uwagi na moją głupotę, zapomniał. Kurwa no, tyle, że ja naprawdę nie wiem. 
- Pracuję tu. Myślałam, że wiecie... - tak, bo my, kurwa, wszystko wiemy. Jesteśmy zajebiście inteligentni. - Rzucił mnie facet, to jakoś zarabiać muszę, co nie?
Obrzuciłem ją wzrokiem i po raz kolejny tego dnia, mogłem stwierdzić, iż byłem przerażony, bądź zaskoczony. Miała na sobie ten przykrótki, obcisły kostiumik kelnerki. Jak się Faith dowie to ją w kosmos wyśle. Przecież dziewczyna ma dopiero osiemnaście lat, nawet ja widzę, że to nienormalne. Zresztą, Faith też pełnoletnia nie jest... I Slash, i Steven. 
- Kurwa, dlaczego nie powiedziałaś? Rodzice kasy ci nie przesyłają? - spytałem patrząc na nią jak na dziecko, którym oczywiście była, do cholery.
Z tego, co wiem Faith coś dostawała, dlatego jakoś się nam żyło. Nat też, a Marcie nie dają? Chyba, że ma inne wydatki...
- Dają, dają, ale wiesz, muszę za coś kupować sobie inne rzeczy. Ubrania, kosmetyki, fryzjer, i do tego jeszcze coś do jedzenia. Myślisz, że mi starcza? - odpowiedziała i jednocześnie zgasiła papierosa. - Wybacz, mam klienta. 
Odeszła od baru i polazła do jakiegoś gostka, co wyglądał jakby do jakiegoś gangu należał. Westchnąłem tylko i mruknąłem niewyraźnie do barmana, że chcę coś mocnego. No jasne, gdybyśmy my wydawali pieniądze na fryzjera i kosmetyki, to też nie mielibyśmy z czego żyć i do pracy trzeba by było się zaciągnąć. A tak to żyjemy sobie spokojnie z zarobków rodziców dziewczyn. No i już niedługo z płyty, którą chyba wydajemy. 
 Pociągnąłem łyk z kieliszka, który podstawił mi barman i nie czekając na powrót Marty, wyszedłem z Rainbow. Nie mówiła mi, ze mam nic nie mówić Faith, więc mogę zrobić co chcę. Tylko wrócę się po samochód, bo z buta nie za bardzo. 



***


          - Steven, wstań już, bo późno jest. - mruknęłam przeciągając się.
Podniosłam się z łóżka i obejrzałam do tyłu, aby zobaczyć czy moje słowa coś dały. Nic, oczywiście. Leżał sobie i ruszyć się raczej zamiaru nie miał. Uśmiechnęłam się i powróciłam na miejsce obok niego. Delikatnie odgarnęłam mu włosy z czoła i pocałowałam w czubek nosa. Na jego twarzy pojawił się szeroki uśmiech, ale nie, ja jestem głupia i wcale nie wiem, że nie śpi, kurwa.
- Steven, no - popchnęłam go. - Wstań, bo mi się nudzi.
- Jak ja ci znajdę jakieś zajęcie, to już nudzić ci się nie będzie. - powiedział do mnie, a może raczej do poduszki, w której ukrył twarz. 
Wywróciłam oczami i ponownie wstałam z łóżka, jednak tym razem już do niego nie wróciłam, tylko poszłam do łazienki. Na samym początku spojrzałam w lustro, aby ocenić sytuację i przekonać się, że jest okropnie, bo przecież tak włosów to potarganych jeszcze nie miałam. Głupi Tyler. To na pewno jego wina i teraz przez niego będę się z tym męczyć, cholera jasna. Ale to dopiero w domu... Boże, jak ja wyjdę na ulicę? Kurwa.
 Poprawiłam wygniecioną sukienkę i nadal na boso wyszłam z łazienki. Kiedy znalazłam się w sypialni, zerknęłam tylko na Stevena, aby dowiedzieć się, że jeszcze śpi i zeszłam na dół, do kuchni. Tam wstawiłam wodę na herbatę i usiadłam przy stole, wystukując na jego blacie jakiś rytm. 
 Westchnęłam, kiedy usłyszałam pukanie do drzwi i ociężale się podniosłam. Przechodząc obok lustra, które wisiało w przedpokoju, zatrzymałam się gwałtownie i złapałam się za głowę. Po prostu zajebiście, przecież ja tych drzwi nie mogę otworzyć! Nie w takiej fryzurze, nie taka nie ogarnięta, kurwa no. Co ja zrobię jak to... Właśnie, kto?
 Podeszłam do drzwi i pierwsze, co zrobiłam to upewnienie się kto to, przez wizjerek. Nie była to żadna osoba, która nie mogła mnie tak zobaczyć. Co więcej, była to osoba, która widziała mnie w gorszym stanie, dlatego otworzyłam drzwi na całą szerokość i wpuściłam gościa do środka. Spojrzał tylko na mnie i zaśmiał się cicho, ale nic nie powiedział!
- Duff, po co tu przyjechałeś? - zapytałam patrząc na basistę z delikatnym, że tak powiem, zaskoczeniem.
- Po ciebie - odparł i rozejrzał się po pomieszczeniu, aż w końcu jego wzrok utkwił we mnie. - Co wy tu robiliście?
- Chodzi ci o włosy...?
- Tak. - odparł i usiadł na kanapie.
- Nic. Po prostu spałam, nie moja wina, że Tyler się w nocy strasznie wierci - powiedziałam siadając na fotelu. - Stęskniłeś się za mną, misiaczku, że tak przyjechałeś?
- No oczywiście, że tak, ale czy Steven nie będzie zazdrosny? - zapytał zapalając papierosa.
Pokręciłam tylko głową z niedowierzaniem i wstałam wyłączyć gotującą się wodę. Kiedy wlewałam ją do kubków, do pomieszczenia po schodach, zszedł Tyler... W samych gaciach. Boże, tylko nie to. On to ma wyczucie, kurwa, czasu.
- McKagan?! Co tu robisz? - usłyszałam z salonu.
Zaczęłam się po prostu śmiać, no, bo co innego mi zostało? Przeszłam z kuchni do chłopaków i położyłam na stole kubki z herbatą. Steven już siedział na fotelu, na przeciwko Duffa i o czymś rozmawiali. Jednak już po chwili basista posłał mi znaczące spojrzenie.
 Ciekawie, muszę powiedzieć.

________________________

Mi się tu nic nie podoba, ale już to wiecie. Chętnie bym strzeliła się po głowie i dała sobie święty spokój z tym wszystkim, ale nie chcę jednocześnie odejść. A na dodatek to coś wyszło całkiem długie... 
Przepraszam.