wtorek, 29 lipca 2014

Painted On My Heart XII

Z dedykacją dla... Em... Dla pierwszego komentującego!
Wiem, że krótkie.
Miłego czytania!
Nie będzie mnie w niedziele.
Edit: Jutro (kurwa, który jutro? 30 lipca) Również mnie nie będzie i nie będę mogła komentować u Was.
______________________________________________

Joe, ale ty jesteś pewien, że chcesz iść? - spytała już po raz kolejny.
Od wyjazdy Stevena i drastycznych wydarzeń minął miesiąc. W domu państwa Anderson wszyscy byli bardzo szczęśliwi z powodu, iż ich "problem" w końcu zniknął. Perry wreszcie mógł spędzać czas z Hope i korzystał z tego.  Na dzień dzisiejszy zaplanował, że pójdą na długi spacer do parku. Dziewczyna jednak nie była zbytnio do tego przekonana, ponieważ było to bardzo dziwne jak na gitarzystę. Zwykle wolał siedzieć w domu, a bycie tym "energicznym" zostawiał Tyler'owi. 
Ile razy mam ci powtarzać? Idziemy. Chce się przejść, z tobą - założył na siebie koszulę. - Czy jest w tym coś dziwnego? Po prostu spędzimy ze sobą trochę czasu, a potem... - położył ręce na jej talii i przyciągnął ją do siebie.
- A potem, to wrócimy do domu i pójdę zadzwonić do Stevena. - dokończyła.
Widocznie gitarzysta zbytnio nie ucieszył się z tej wiadomości, bo wykrzywił twarz w grymasie niechęci. Na wieczór miał inne plany, w które zamierzał wtajemniczyć swoją dziewczynę. Westchnął i zabrał ręce, które zajęły się wkładaniem skarpetek.
- Czy ty musisz zawsze chodzić w samych gaciach po domu? - spytała Hope stając na przeciwko Perry'ego.
- A przeszkadza ci to w czymś? Myślałem, że ci się to podoba - uśmiechnął się cwaniacko. - No, bo zobacz. Gdybym się ubrał, to bym mógł się pobrudzić, a wtedy musiałbym się przebrać, co oznaczałoby, że zmarnuję kolejne ciuchy i będziesz musiała więcej prać. A kiedy chodzę w samych gaciach i ubieram się dopiero wtedy, kiedy muszę gdzieś wyjść, ty masz mniej do prania i więcej czasu dla mnie.
Hope tylko pokręciła głową i opuściła pokój Perry'ego. Usłyszała krzyk gitarzysty, który chciał, aby została z nim, lecz blondynka nie słuchała go. Zeszła na dół, do salonu. Spotkała tam Lennona, który jak zawsze leżał na kanapie, czyli tam gdzie nie wolno mu było wchodzić. Oczywiście nie słuchał się nikogo, no chyba, że prosili go o coś Steven, bądź Hope. Czasami liczył się jednak ze zdaniem Brada, ale tylko w nagłych wypadkach, kiedy to wspomnianej dwójki nie ma w domu.
 Przysiadła na kanapie obok psa i pogłaskała go po głowie. Natychmiastowo wtulił swój łeb w dziewczynę i pisnął oczekując kontynuowania głaskania. Uśmiechnęła się do niego i cmoknęła go w czoło. Kiedy tak na niego patrzyła, przypomniała jej się chwila, kiedy razem ze Stevenem poszła do schroniska, aby wybrać psa, którego obiecali mu rodzice.



Yonkers, Nowy York, 1964, lipiec...

Dwoje nastolatków opuściło swoje domy i razem wybrali się do schroniska. Na zewnątrz już od dawna panował gorąc, w ciągu dnia temperatura była bardzo wysoka, więc prawie nikogo oprócz nich nie było na dworze. Promienie słońca delikatnie prażyły skórę swoim ciepłem, a delikatny wiatr sprawiał, iż było trochę przyjemniej. 
 Szli, a raczej biegli śmiejąc się i rozmawiając wesoło. Obydwoje bardzo cieszyli się, że będą mieli psa. Nieważne było to, że będzie to pies Tylera, i tak już od dawna wszystko co było jego, było również dziewczyny. Pomimo tych szesnastu lat nadal zachowywali się jak dzieci, a może jeszcze gorzej... 
 Wbiegli na teren schroniska, lecz musieli zwolnić, ponieważ ochroniarz, bądź pracownik zwrócił im uwagę. Już wolniej i z mniejszą pewnością weszli do środka. Od razu podeszła do nich jakaś kobieta, która powiedziała im, że tu pracuje. Kiedy powiedzieli jej po co przyszli, skierowała ich do miejsca, w którym trzymali nowo narodzone szczeniaki wraz z ich matkami. 
 Gdy tam weszli ich entuzjazm opadł, ponieważ nie wiedzieli, którego wybrać. Było ich strasznie dużo, a przynajmniej dla nich. Kiedy Hope weszła do środka, od razu do jej nóg rzuciło się z pięć piesków. Wszystkie oczekiwały jednego - domu. Dziewczyna uśmiechnęła się szeroko i przykucnęła przy szczeniakach. 
 Steven, z początku wpatrzony w obraz przed sobą, czyli blondynkę z psami, nie zauważył, że od pewnego czasu skaczą wokół niego małe labradory. Otrząsnął się i sam wziął przykład z przyjaciółki.
- Którego bierzemy? - spytała Hope odwracając się w stronę przyjaciela.
Brunet westchnął i spojrzał błagająco na dziewczynę. Oczekiwał, iż to ona wybierze nowego pupila. Po chwili jednak jego wzrok przyciągnął mały, czarny labrador, który siedział schowany w kącie. Uśmiechnął się zachęcająco do szczeniaka i powoli do niego podszedł. Gdy był już przy małym, wyciągnął w jego stronę rękę. Pies z początku bał się go, ale po chwili zbliżył się trochę do chłopaka. Polizał jego rękę, na co Steven uśmiechnął się i wziął pieska na ręce. 
 Teraz dopiero mógł przyjrzeć się mu dokładniej. W porównaniu do reszty szczeniaków, był mały, najmniejszy. A przede wszystkim różnił go kolor. Ten był czarny, a sierść reszty była jasna.
- Tego bierzemy. - powiedział.




Uśmiechnęła się na to wspomnienie i przytuliła do siebie psa. Brakowało jej Stevena, bardzo. Tęskniła za nim każdego dnia, ale pocieszała się, że wróci już za miesiąc. Jej jedyną obawą było to, że chłopak nawet po odwyku mógłby wrócić do narkotyków. Jeśli te dwa miesiące bez ćpania mu nie pomogą i wróci do nałogu? Tego właśnie się bała. 
 W pomieszczeniu rozległ się huk, który oznaczał, że ktoś wrócił do domu. W końcu każdy z chłopaków trzaskał drzwiami, bo inaczej nie potrafił, bądź nie chciało mu się. Zastanowiło ją jednak, który z nich mógłby wrócić? Tom razem z Nicole, byli u basisty w pokoju. Brad siedzi w ogrodzie, pomimo tego, że zaraz będzie się ściemniać. Joe jest u siebie i zakłada spodnie. Joey wyszedł do baru, dlatego najbardziej podejrzewała jego. 
 Podniosła się z kanapy, aby sprawdzić kto to. W przedpokoju ujrzała zapłakaną Alice. Szybko do niej podeszła.
- Alice, co się stało? - zapytała i zaprowadziła ją do salonu.
Brunetka spojrzała na przyjaciółkę i wybuchnęła jeszcze większym płaczem. Hope przytuliła ją do siebie i zaczęła szeptać słowa otuchy, choć tak naprawdę nie wiedziała co się stało. Siedziały tak przez chwilę na kanapie, po czym Alice zaczęła mówić.
- Poszłam do baru za Joey'em, sama nie wiem czemu to zrobiłam, może byłoby lepiej gdybym tam nie poszła... I on... I on tam, on tam był... Był z jakąś... Dziwką. - powiedziała drżącym od płaczu głosem. 
- Jesteś pewna, że to był on?
Przyjaciółka pokiwała głową.
- Rozmawialiśmy... Był pijany... Ja już lepiej pójdę. - powiedziała i wstała z kanapy.
Hope również się podniosła i zatrzymała brunetkę.
-  Mogę z tobą zostać, jeśli chcesz. - zaproponowała.
- Nie. Idź z Joe. Mieliście przecież gdzieś iść. A poza tym chcę zostać sama. - odpowiedziała i po schodach poszła na górę. 
Po drodze minęła się z Perry'm, który właśnie schodził. Ubrany był w samą koszulę, bez spodni. Blondynka na widok mężczyzny westchnęła głośno i rzuciła w niego poduszką, która leżała na kanapie, dla ozdoby. Brunet zrobił unik, a za "pociskiem" pobiegł Lennon. 
- Co z Alice? - zapytał zaglądając do lodówki.
- Z Alice? Nic. Ale ty miałeś się ubrać! 
Spokojnie, ubiorę się jak tylko znajdę spodnie.  - odparł i zaczął przegrzebywać fotel, z którego chłopacy zrobili kosz na brudne ciuchy.
Dziewczyna podniosła się i podeszła do gitarzysty, w celu pomocy w znalezieniu spodni. Po jakimś czasie udało im się to zrobić. Jak się okazało były one czyste. Joe poszedł na górę, aby ubrać się, a Hope została na dole. Z powrotem usiadła na kanapie. 
 Rozmyślała na temat Joey'a i Alice, ich związku. A może raczej tego, co kiedyś było związkiem? Nie układało im się za dobrze. Perkusista, odkąd Tyler wyjechał na odwyk, nie żałował sobie alkoholu. Pił bez umiaru, co często łączyło się ze zdradą swojej dziewczyny, ponieważ nie wiedział co robi. A może tyko udawał, że nie był świadomy swoich wybryków? Nikt nie wiedział. Alice przez to wszystko załamała się i przestała mu ufać, dlatego postanowiła go śledzić. Niestety, dowiedziała się czegoś, czego raczej nie powinna wiedzieć.
 Na dół zszedł Joe, tym razem ubrany. Blondynka uśmiechnęła się do niego i wstała. Perry, wziął dziewczynę za rękę i pociągnął w kierunku wyjścia. 

***

Wiatr delikatnie muskał ich twarze, szli razem przez park, do którego tak bardzo chciał iść Joe. Odkąd Stevena nie było, mógł nacieszyć się chwilami, które spędzał ze swoją dziewczyną. W takich chwilach nie myślał o problemach; zespole, kolegach. W takich chwilach, jak ta liczyła się dla niego tylko Hope. To, że uśmiecha się do niego, to że patrzy na niego swymi błękitnymi oczami, to że po prostu jest.
 Tego dnia zrobili wyjątek, ponieważ na każdy spacer zabierali Lennona, tym razem pies został jednak w domu. Gitarzysta pociągnął dziewczynę na plac zabaw dla dzieci, gdzie były huśtawki. Poczuli się tak, jakby cofnęli się o kilka lat wstecz. 
 Hope przymknęła oczy. Niedawno, jakiś rok temu, kiedy jeszcze razem ze Stevenem mieszkali razem, przyprowadził ją tu. Uśmiechnęła się na to wspomnienie, zresztą kolejne już dzisiaj. Tyler zawsze zachowywał się, jak małe dziecko. Perry ostatnio też. 
 Po chwili Joe zszedł z huśtawki, zatrzymał również huśtawkę blondynki i pocałował i czule w usta. Dziewczyna uśmiechnęła się szeroko. Chłopak odwzajemnił uśmiech i kontynuował pocałunki. Po jakimś czasie, Hope jednak oderwała się od Perry'ego, ponieważ miała wrażenie, że ktoś im się przygląda. Nie myliła się. Dalej, gdzieś między drzewami dostrzegła męską sylwetkę. Zmarszczyła brwi i spróbowała przyjrzeć się tej osobie. Wiedziała, że gdzie już go widziała...
- Co się stało? - z rozmyślenia wyrwał ją głos Joe.
Podniosła na niego wzrok.
- Wydawało mi się, że... - przeniosła wzrok w miejsce, w którym wcześniej stał mężczyzna. Teraz jednak go tam nie było. - Nie, już nic.
Perry wzruszył tylko ramionami i powrócił do całowania swojej partnerki. Po godzinie spędzonej w parku, postanowili wrócić, ponieważ na dworze zrobiło się zupełnie ciemno.


***

Leżeli na wielkim łożu, które należało do jej babki. Obydwoje wycieńczeni. Chłopak odwrócił się w stronę blondynki, przykrył jej nagie ciało kołdrą. Uśmiechnął się do niej, a z jego oczu można było wyczytać tylko jedno - miłość. Złożył delikatny pocałunek na jej ramieniu. Dziewczyna zwróciła twarz ku niemu i pozwoliła mu na to, aby ją pocałował. 
 Kiedy oderwał się od niej, wyszeptał cicho:
-  Kocham Cię. 
Dziewczyna uśmiechnęła się i powiedziała już znacznie głośniej:
-  Ja ciebie też.

Obudziła się. Był to tylko sen. Podniosła się gwałtownie do góry, lecz nie obudziła tym śpiącego obok Joe'ego. Rozejrzała się po pokoju. Wszędzie panowała ciemność. Dopiero po chwili uświadomiła sobie co tak naprawdę się jej śniło. Nie kocham go, nie kocham. - powtarzała sobie w myślach.  W końcu, kiedy już się uspokoiła, westchnęła głośno. Położyła się z powrotem do łóżka i wtuliła w ramię bruneta.
_________________________________________________
Koniec. Jejku, jak to długo pisałam... I długo nie dodawałam. Chyba pięć dni. Chciałam coś powiedzieć... A! Co myślicie o nowej czcionce? Ta jest lepsza, czy tamta, którą pisałam wcześniej? I jeszcze jedno: głosujcie w ankiecie, bo mamy remis. 6 głosów na wersję A i 6 głosów na wersję B. I nie mam pojęcia co zrobić. To ten... Zapraszam do komentowania!

czwartek, 24 lipca 2014

I Don't Want To Miss A Thing 15

Szybki edit: Polecam super, ekstra, zajebistego bloga Psychiatryk

No dobra, wreszcie skończyłam. Tak wiem, pierwsza część jest okropna i bezsensu, ale przy tym gdzie są chłopacy nie miałam weny. Nic do gadania nie mam.
Z dedykacją dla wszystkich obserwatorów!
Miłego czytania!
_________________________________________________________________________

 Nieszczęsną miłość może uleczyć tylko inna miłość.
~ M. Sandemo



Poczułam delikatne łaskotanie na szyi. Steven, weź idź oddychać gdzie indziej. Mimowolnie się uśmiechnęłam. Kurde, ostatnio mam tak częściej... Szczerze się przez Tylera na okrągło. Ale co ja mam poradzić na to, że...? Właśnie, że co? Na co poradzę? Sama nie wiem, o co tu chodzi. Przecież raczej się w nim nie zakochałam, co nie? Nie. Nie mogę. Gdyby tak było, rozpierdoliłabym całą przyjaźń i to, co nas łączy. No chyba, że tak jak on powiedział, że to wszystko jest po "przyjacielsku". Przestaję mu już w to wierzyć... Ale nie zamierzam się tym zadręczać. Wyjaśnimy sobie to, kiedy indziej.
 Jego ręka nadal spoczywała na moim brzuchu, dlatego kiedy chciałam się odwrócić przodem do niego, ściągnęłam ją z siebie. Oczywiście powoli, żeby go nie obudzić. Przekręciłam się w jego stronę, przez co styknęliśmy się nosami. Zmarszczył brwi i wyciągnął rękę z powrotem tam, gdzie powinnam być ja. Kiedy już mnie "odnalazł" uśmiechnął się przez sen i dalej nic. Nie wstawał, nawet nie reagował, kiedy go delikatnie popchnęłam. Idiota, myśli, że dostanie buzi... dobra, dostanie.
 Westchnęłam i musnęłam jego usta swoimi, po czym odsunęłam się od niego. Jak przystało na Stevena, chciał oddać pocałunek, ale ja już zdążyłam się odsunąć, więc nagle się obudził i rzucił się na mnie. Obdarowywał mnie namiętnymi pocałunkami, na które (o dziwo!) się zgadzałam. Ale kiedy przejechał ręką wzdłuż mojego ciała i zmierzał do określonego kierunku, odepchnęłam go od siebie. Zrezygnowany i niezadowolony, położył się.
- Widzę, że budzisz mnie tak, jak chciałem. - powiedział przewracając się na bok.
- Po prostu chciałam, żebyś wstał. - odpowiedziałam i usiadłam zakrywając się kołdrą.
Tyler spojrzał na mnie niepewnie i powoli zaczął zabierać ode mnie moją, jedyną deskę ratunku. Po chwili, kiedy kołdra już mu nie przeszkadzała, zaczął muskać palcami mój odkryty brzuch. Spojrzałam na zegarek. Dopiero dziewiąta... Jakim cudem wstałam?! Przecież poszłam spać o drugiej, a Steven jeszcze później.
 Nawet nie zauważyłam, kiedy Tyler zaczął delikatnie całować mnie po brzuchu. Wschodził ustami coraz wyżej tak, że teraz pieścił językiem mój dekolt. Pozwalałam mu na to, bo... Bo podoba mi się to. Chcę tego. Gdy doszedł do szyi, odchyliłam głowę w tył i cicho zamruczałam. On słysząc to, usadowił się wygodniej i ułożył swoje ręce na moich plecach. Po chwili położył mnie na miękkiej pościeli i kontynuował. Kiedy był tak blisko słyszałam przyśpieszony rytm jego serca. Zresztą moje nie lepsze...
 Wplotłam ręce w jego włosy i oddawałam się każdemu pocałunkowi. Steven widocznie się nie spieszył albo nie był pewny tego, czy ja chcę, bo wszystko robił bardzo powoli. Z moich ust wydostało się jęknięcie, kiedy dotknął mojego czułego punktu. Spojrzał na mnie niepewnie, trzymając za suwak od rozporka od moich spodni. Nie... Nie chcę, żeby kończył, ale...
- Co my właściwie robimy? - spytałam patrząc na niego ze strachem w oczach.
A jak on się wkurzy? No, bo teraz mu przerwałam i jemu to może się nie spodobać. Tylko od kiedy martwię się o to, czego chcą inni? Odsunął ode mnie ręce i spuścił głowę. 
- Przepraszam. - powiedział cicho.
Po jego słowach zapadła niezręczna cisza. Kurwa, co to miało być? Dobra, trochę nas poniosło... Ale... Udajmy, że nic się nie stało i przerwijmy w końcu tą cholerną ciszę. Tylko jak? Czy ja zawsze muszę nad wszystkim panować? To robi się już denerwujące. Niech on zacznie pierwszy udawać, że nic się nie stało. No chyba, że woli nie udawać...
- Przecież to nic niezwykłego - zaczął. - Często się całujemy, co nie? - cały czas unikał mojego wzroku. Patrzył w określony punkt, którym była kołdra. - I... Raczej to powinniśmy potraktować, tak samo jak... Kurwa. Nie mam pojęcia co powiedzieć... Cholera, cholera... Ty wiesz, że ja...? Nie - mówił wszystko w takim chaosie, że trudno było zrozumieć o co mu chodzi. - Jesteśmy przyjaciółmi, tak? - spojrzał mi w oczy. Skinęłam głową. - No to... To... To było... Nie możemy o tym, tak po prostu zapomnieć, dlatego udajmy, że to normalne, co? Ale oczywiście już tego więcej nie zrobię.
Rozgadał się chłop... Spojrzałam na niego i lekko uśmiechnęłam się. Podziałało, bo odwzajemnił uśmiech i cała niezręczna atmosfera opadła. I pomyśleć, że mogłam tu się z nim pieprzyć. Pocałował mnie w czoło i wstał z łóżka. Już go kocham. Dlaczego? Bo poszedł po moją bluzkę. 
- Ale ja nie chcę jeszcze wstawać. - powiedziałam głosem małego dziecka, które nie chcę iść do szkoły.
- Dobra, ale w takim razie nie dostaniesz bluzki - uśmiechnął się i położył się na łóżku. - Bo jeśli gdzieś idziemy, to musisz mieć coś na sobie. Przecież tylko ja mogę Cię oglądać w samym staniku.
- A gdzie chcesz iść? Może się zgodzę...
Widocznie zaskoczyło go to, że chce gdzieś iść, bo spojrzał na mnie dziwnie, a po chwili wstał do pozycji siedzącej i wyszczerzył się szeroko.
- Nie wiem. Może gdzieś na miasto, ale Ty chyba jeszcze nie wytrzeźwiałaś...
- Możemy iść, idioto. - powiedziałam i cmoknęłam go w policzek. 
Zabrałam mu moją własność i poszłam do łazienki. Z tego co wiem nie muszę brać ciuchów z szafki, bo zostawiłam tu wczoraj jakieś. Rozebrałam się i wzięłam szybką kąpiel. Kiedy wyszłam z wanny okazało się, że tych ciuchów jednak, w łazience nie ma. Przeszukałam ją całą. Kto do cholery zakosił mi bieliznę, bluzkę i spodnie?! I kiedy? Choć jednak to raczej ja, je gdzieś wyniosłam...
 Założyłam na siebie piżamę, która była tu zawsze. Chociaż jedno mam. No nic, będzie trzeba wyleźć do pokoju. Całe szczęście koszulka Stevena jest na mnie za długa, bo nie wiem co bym zrobiła gdyby była krótka. Śmieszne. jak ja bym stąd, wtedy wyszła? Bez żadnej bielizny? Pewnie innym to by się spodobało...
 Ekspresowo wysunęłam się z łazienki i od razu podeszłam do szafki. Zaczęłam wygrzebywać z niej jakieś ciuchy.
- A Ty nie miałaś się ubrać? - usłyszałam za sobą Tylera.
Odwróciłam się w jego stronę i zgromiłam go wzrokiem.
- Miałam. Jak widzisz, jestem ubrana.
Wstał z łóżka i podszedł do mnie. Po co, kurwa?! Przecież ja tu jestem prawie, że nago...
- Piżama? Mogłaś mnie zawołać, przyniósłbym Ci jakieś ciuchy... - położył ręce na moich biodrach.
- Jakoś nie chciałam, żebyś grzebał mi w ubraniach. - odparłam. - I zabieraj te łapy!
Zmarszczył brwi. Analizował moją wypowiedź. Co on? Nie zrozumiał? Nie, chyba zrozumiał. To o co chodzi? Po chwil na jego ustach pojawił się cwaniacki uśmiech. Przyłożył ręce z powrotem do mnie.
- Nie masz nic pod tym, prawda? - zaśmiał się. - No wiesz, żeby tak do mnie wychodzić? Masz gwarantowane, że się na Ciebie rzucę, skarbie. 
- Spierdalaj - mruknęłam ze złością. - I nie gap się tak! Siadaj z powrotem na łóżko, bo z Tobą nigdzie nie pójdę.
Chciał coś powiedzieć, ale widocznie sobie odpuścił, bo wrócił na swoje miejsce i spokojnie mogłam uszykować rzeczy na dzisiaj. Kiedy już wszystko miałam, poszłam do łazienki. Ubrałam się i wróciłam do Stevena. Uśmiechnął się na mój widok i wstał z łóżka, na który ciągle siedział. Dupę mógłby ruszyć i zrobić mi śniadanie. No, ale on oczywiście woli na mnie czekać. W sumie to nie jestem głodna.
 Kiedy zeszliśmy na dół nikogo tam nie zastaliśmy. Ee... Co jest? To jakieś żarty! A gdzie są Ci wszyscy skacowani imprezowicze? Mieszkańcy tego domu? Gdzie ich wcięło? Tyler otworzył lodówkę i zaczął uważnie przyglądać się jej zawartości. Westchnęłam i usiadłam w fotelu, wzięłam pilota do ręki i wyłączyłam, wciąż włączony telewizor. 
- Jesteś głodna? - zapytał się mnie Steven.
- Nie...
Odwróciłam głowę w kierunku stukotu. Po schodach schodził Adler, a za nim Rosemary. Rozmawiali o czymś, tylko moje super, ekstra, dobre ucho tego nie usłyszało. Blondyn powiedział, że jedzie odwieźć swoją dziewczynę do domu i wyszli. Uśmiechnęłam się. Jejku, Adlerek taki szczęśliwy. Naprawdę coś zemną nie tak, bo zaczynam się cieszyć z czyjegoś szczęścia. A to takie nie w moim stylu... Pan małpa - wokalista Aerosmith, wrócił z kuchni i o dziwo nic z niej nie zabrał, i nie zjadł. 
- To co, idziemy? - spytał.
Pokiwałam głową, wstałam i pociągnęłam go za rękę w kierunku wyjścia.




W tym samym czasie, gdzieś na Sunset Strip...

                                                                  

Nasz kochany, super, ekstra Slashu obudził się gdzieś, w jakimś barze. Wokół niego chodziło pełno staruszków, którzy wyglądali na przybitych i smutnych. Rozejrzał się dookoła z przerażeniem wymalowanym na twarzy. Spojrzał na zegarek wiszący na ścianie, zaraz przy wejściu. Wskazywał godzinę dziesiątą rano. Podrapał się po bolącej głowie i z ostrożnością wstał z mini kanapy. Kiedy kierował się ku wyjściu, zaczepiła go jakaś staruszka.
- A gdzie Ty idziesz? Jeszcze się nie skończyło. - zapytała.
Hudson zrobił minę w stylu WTF?! i przyjrzał się uważnie kobiecie. 
- Ale... Ale co się nie skończyło? - odpowiedział pytaniem na pytanie.
Staruszka wyglądała, jakby zaraz miała rzucić się na gitarzystę i go rozszarpać. Przerażony Mulat cofnął się o krok do tyłu.
- Stypa. Podobno jesteś z rodziny. Siadaj tutaj i nie przeszkadzaj.
Gdybyście teraz widzieli minę Slasha, zastanawialibyście się czy da się być bardziej zaskoczonym. Cały czas w głowie zadawał sobie pytanie - Co robiłem wczoraj w nocy?! Chciał coś powiedzieć, ale starsza pani uciszyła go i pociągnęła z powrotem na mini kanapę. 
- Obciąłbyś się. Wyglądasz jak jakiś menel. - oznajmiła i usiadła obok.
Saul tego nie skomentował, tylko siedział cicho, starając sobie przypomnieć wczorajszą noc...

***


Mistrz starodawnych sztuk walk, zwany Duff'em McKaganem, obudził się na komisariacie. Leżał na podłodze pod krzesłem, na którym powinien raczej siedzieć. Ale to w końcu mistrz starodawnych... I tak dalej, więc może pozwolić sobie na leżenie pod różnymi rzeczami. Podniósł głowę i przewrócił krzesło, czym obudził pochrapującego na fotelu policjanta. Zaskoczony blondyn złapał się za głowę, aby uchronić mózg, którego nie posiada przed ewentualnymi szkodami. Drewniane krzesło upadło jednak na podłogę, obok basisty. 

 Gruby mężczyzna w mundurze policyjnym podszedł do krat, za którymi znajdował się McKagan. Spojrzał na niego gniewnie.
- Co to miało być? - zapytał.
Duff odwrócił się do policjanta i podniósł z podłogi. 
- Nic - odparł. - Czemu tutaj jestem?
- Mój drogi, jesteś tu za obnażanie się w miejscu publicznym i za rozpoczęcie bójki. - odpowiedział oburzonym tonem.
- Co?! Z kim?
- A widzisz tu kogoś innego? - podszedł z powrotem do biurka i wyjął z jednej z szuflad pudełko z pączkami. - Z drzewem. A pomagał Ci Twój kolega, który leżał na trawniku obok.
- Gdzie on teraz jest? - spytał basista.
- Na izbie wytrzeźwień. Całe szczęście nie był nago, jak Ty. Za dużo już się naoglądałem. - jego twarz wykrzywiła się ze wstrętem.
- Ej, mam całkiem dużego! - oburzył się McKagan.
Dalszą część swojego pobytu w areszcie, Duff spędził na kłótni z gliniarzem. Nawet się nie zapytał, kiedy wychodzi, ale przecież miał ważniejsze sprawy...

***

Za to pan Rudy Wielki Rose obudził się na tyłach Hellhouse'u. Leżał na trawniku, a nogami rozwalił płot dzielący ich z domem sąsiadki. Jeszcze nikt nie wiedział jak do tego doszło, ale przerażony Axl uciekł szybko, aby nie zostać o to posądzonym. Dopiero podczas swojej ucieczki zorientował się, że na głowie ma czyjeś bokserki. Ściągnął je z siebie i ze wstrętem wyrzucił za siebie. Po chwili jednak uznał, że gacie trzeba oddać właścicielowi, bo nie mogą walać się po JEGO ogródku. Podniósł je z ziemi i uważnie się im przyjrzał. Dobrze wiedział do kogo one należą. A mianowicie do Duffa. Postanowił zanieść je do domu i schować tam, gdzie McKagan ich nie znajdzie.
 Wszedł do środka. Rozejrzał się, jego uwagę przyciągnął Adler siedzący na pilocie od telewizora. Wzruszył ramionami i nie witając się z roześmianym kolegą, poszedł do kuchni. Otworzył lodówkę, wepchnął do niej bokserki żyrafy i zamknął ją. Potem wziął szklankę, bo chciał pokazać, że jest dobrze wychowany i nalał do niej wody. Szybko opróżnił zawartość i głośno wzdychając odłożył ją na blat.
- Steven, czemu siedzisz na pilocie? - spytał. - I gdzie reszta?
Blondyn spojrzał na wokalistę.
- To tutaj był pilot... A wiesz, że nie czułem? A reszta...? Hmm... - zamyślił się chłopak. - No, bo byłem odwieźć Rosemary i jedyne osoby, jakie widziałem to Faith i Tyler. Izzy'ego nie ma od wczoraj... Natalie też gdzieś zniknęła... Myślisz o tym samym, co ja? - zapytał z uśmiechem. - Duff i Sebastian wyszli po północy zrobić striptiz, gdzieś w parku... A no i pamiętam, że żyrafa dała Ci swoje gacie. A Slash... Wyszedł nad ranem. 
- Widziałem nagiego McKagana?! Dobrze, że nie pamiętam... A inni?
- A co ja jestem? - zbulwersował się perkusista.
- Pierdol się, pudlu. Ja tu szukam Naszych parobków do sprzątania, a Ty mi pieprzysz, że nie wiesz gdzie są. - mruknął Rose i poszedł na górę do swojego pokoju.
Chwile po wyjściu Axla do domu wrócił Izzy. Niestety nie był w najlepszym stanie. 
- Matko Boska! Chłopie co Ci się stało? - przeraził się Adler.
- Nat mi się stała. - burknął i opadł na fotel.
- Och, biedaku - powiedział wstając z drugiego fotela. - Znajdziemy Ci nową dziewczynę. Zobaczysz, będzie ładniejsza od Nat, na pewno. Ale nie ładniejsza od Rosemary... - rozmarzył się. - Oj, no taka dla Ciebie. 




Perspektywa Faith...


- Steven, nie wchodzimy tam! 
Kręciliśmy się tak po mieście. Byliśmy prawie w każdym sklepie, bo przecież Tyler uwielbia takie przechadzki. Jak mi to powiedział: "a jak ominie mnie coś ciekawego?". Dlatego właśnie wchodziliśmy już chyba do dziesiątego marketu. Oczywiście w międzyczasie zatrzymywał się, żeby skomentować mnie lub jakąś osobę przechodzącą obok. Mam już dosyć, do cholery. Głodna jestem. Jak chciał mnie wyciągnąć na miasto, to niech teraz mi coś kupi do jedzenia.
 Odwrócił się w moją stronę i uśmiechnął się. Ja jednak nie odwzajemniłam tylko zrobiłam obrażoną minę. Steven widząc to przytulił mnie do siebie i parsknął śmiechem. Ciągle się tylko szczerzy i śmieje... ze mnie.
- Jestem głodna. - oznajmiłam wyrywając się z jego uścisku.
- A było trzeba jeść śniadanie w domu, kiedy Ci proponowałem.
Zatrzymałam się z założonymi rękami, co miało oznaczać, że dalej nie idę, bo jestem nienażarta i obrażona. Tyler westchnął i podszedł do mnie. 
- No chodź. Kupię Ci coś do jedzenia, żebyś nie marudziła. - powiedział i pociągnął mnie za rękę.
Kiedy byliśmy pod jakąś budką z żarciem, jakiś tępy idiota gapił się na mnie tak, jakby ósme cudo Świata zobaczył. W sumie to prawda... W końcu jestem zajebista. No i skromna przede wszystkim. Tyler zamawiał... Coś. Nie wiem, kazałam mu wybrać. Starałam się unikać kontaktu wzrokowego z tym kolesiem, ale był strasznie nachalny. Wywróciłam oczami i spojrzałam na Stevena, który aktualnie kłócił się z babką, która tu sprzedawała. 
 Podeszłam do niego i szturchnęłam go w ramię. Zero reakcji. No normalnie jak dzisiaj rano. Spróbowałam jeszcze raz, tym razem mocniej. Odwrócił głowę w moją stronę, ale zaraz z powrotem kontynuował kłótnie o cenę. Ukradkiem zerknęłam na faceta, który nadal mi się przyglądał. Jakiś psychopata! Kurde. Oparłam się o budkę. Nawet nie zauważyłam kiedy ten facet podszedł do mnie i zagadał. Czy gwałciciele, psychopaci i inni nie wiedzą, że ze swoimi potrzebami muszą czekać, aż się ściemni?!
- Jesteś tu sama, czy z nim? - ruchem głowy wskazał na moją małpę.
On na serio nie wie kto to? Nawet ta babka skapnęła się, że to Steven Tyler z Aerosmith.
- Z nim. - odparłam.
Steven, kończ szybciej. 
- Widzę, że Twój kolega nie jest Tobą zainteresowany... - uśmiechnął się, ale ja bym tego za śliczny uśmiech nie uznała. - Może zamienisz go na mnie?
Zbliżył się do mnie. Blisko. Za blisko. Czułam jego zapach, który do przyjemnych nie należał. Miałam ochotę mu przywalić, ale powstrzymał mnie Tyler, który w napadzie złości walnął kolesia od tyłu. Dopiero jakaś dwunasta, a na mieście już takie bójki się rozpoczynają. Uśmiechnęłam się. Steven odwrócił wzrok od faceta, który uciekał i przeniósł go na mnie. Raczej nie wiedział o co mi chodzi, ale co tam. Ważne, że żarcie już jest.
 Odebrał jedzenie, a dokładniej jakieś hamburgery i podał jednego mi. Ja pierdole, jakie to wielkie. I ja mam to zjeść? Ale wracając do tego co przed chwilą zrobił... Poradziłabym sobie sama. Czy on uważa, że nie potrafię odgonić od siebie jakiegoś kolesia? 
- Nie musiałeś, dałabym sobie rade. - powiedziałam.
- No, na pewno - odparł z sarkazmem. - Beze mnie byś sobie nie poradziła. A poza tym, to gdzie moja nagroda?
- Nagroda, za co? - spytałam.
- Za przywalenie temu kolesiowi. Wiesz, wolałbym dostać ją dopiero w domu... W mojej sypialni. - wyszczerzył się.
- Nic nie dostaniesz. - oznajmiłam i usiadłam na ławce.
Przyglądałam się Stevenowi, który z miną niezadowolenia usiadł obok mnie i zaczął coś marudzić pod nosem. Uśmiechnęłam się, ale on tego nie zauważył. Przysunęłam się powoli bliżej i pocałowałam go w policzek. Ze zdezorientowaną miną odwrócił się w moją stronę. Po chwili wyszczerzył się i chciał mnie pocałować, ale odsunęłam się. Teraz to już strzelił focha, jestem tego pewna...
- Jedz, a nie. - powiedziałam.
Spojrzał na mnie ze złością i powrócił do przerażająco szybkiego pożerania hamburgera. Po kilku minutach - ja miałam do zjedzenia jeszcze połowę a on zeżarł wszystko. Chyba zaczęło mu się nudzić, bo patrzył na mnie wzrokiem mówiącym: "no szybciej". Westchnęłam. Miałam jeszcze tyle do zjedzenia, a byłam już pełna. Moje dylematy... 
- Steven...
- Daj mi to - zabrał mi z ręki hamburgera. - I chodź już.

                                                                                       


Perspektywa Stevenka (Adlerka, oczywiście)...

Weszliśmy razem z Izzym do The Roxy. No co? Jak szukać laseczki to tylko w eleganckim barze, wtedy laska też powinna być elegancka. Taa... elegancka. Stardlin zaczął ślinić się do jakiejś dziwki. No i na co tu moje starania? Ja tu chcę dla niego dobrze, a ten mi tu wyskakuję z taką panienką. Przecież jestem tu po to, żeby znalazł sobie taką na stałe. ciągłe kłopoty z tymi dziećmi. Czemu to ja muszę zajmować się akurat TYM?! Dlaczego to Slash nie może go swatać? A no tak, Hudson nie jest do tego stworzony. W końcu to dzięki mnie ta babka z kiosku ma faceta. Woźnego, ale to już coś. Będą na mnie mówić "Steven Adler doradca sercowy". Zrobią taki program, w którym będę połączał ze sobą ludzi...
 Moje rozmyślenia przerwał Izzy. Ech, ale dobra jestem to, aby mu pomóc. Trzeba mu najpierw polać.
- Skoczę po coś do picia, nie ruszaj się stąd - powiedziałem i popchnąłem go na krzesło. - A najlepiej zostań tutaj.
No oczywiście się mnie posłuchał. A może zostanę treserem? Ludzi? Hmm... Ciekawy zawód. No, bo jeśli jest zaklinacz psów, to zaklinacz ludzi też musi być. I będę nim ja! Steven Adler doradca sercowy i zaklinacz ludzi w jednym! O tak, już widzę te napisy... Przerwała mi jakaś laska, która otarła się o mnie ramieniem. Och, ja wiem, że ta działam na kobiety, ale zajęty jestem.
- Sorry mała, znalazłem już kobietę mojego serca. - powiedziałem, ale laska popatrzyła na mnie jak na wariata i szybko sobie poszła.
I tak wiem, że na mnie leci... Pośpiesznie wróciłem do Stradlina, ale po chwili zrozumiałem, że nie wziąłem wódki. Dlatego też wróciłem się z powrotem do barmana i odebrałem zamówienie. Usiadłem obok bruneta i spojrzałem na niego moim przenikliwym wzrokiem.
- I jak podryw, panie Stradlin?
- Same pasztety. - mruknął.
- Ale się wybredny zrobiłeś - prychnąłem i wziąłem łyka. - Pij chłopie. 
Polałem mu. Szybko wziął do ręki kieliszek i się napił, bo dzisiaj kulturalnie się nachlamy z kieliszków. Przecież żadna normalna laska nie podejdzie do schlanych w trzy dupy facetów pijących z gwinta. Za to każda podejdzie do schlanych w trzy dupy facetów kulturalnie pijących z kieliszków.
- Myślisz, że jakaś będzie mnie chciała? - spytał mój towarzysz.
- Jasne stary, w końcu jesteś Izzy Stradlin. - poklepałem go po plecach.
- A więc pijmy, może coś mi się trafi! - wykrzyknął i polał nam.
Jak można się domyślić nasz kulturalny wypad na panienki skończył się tak, że Izzy przeruchał połowę lasek w barze, a ja utknąłem w kiblu. Otruli mnie, świnie jebane... A żeby było jeszcze gorzej było to w kiblu, w Roxy. No i jeszcze władowali mi się do niego jacyś ludzie. Jak ta baba krzyczała, kiedy mnie zobaczyła... A jedyne co zdążyłem usłyszeć od Izzyego to, to że za szóstym razem poznał jakąś ciekawą babkę... Misje można uznać za udaną.
_____________________________________________________________________
No, Izzy poznał nową laskę. Jeszcze nic o niej nie wiadomo, ale poznał. A teraz muszę lecieć. Jejku... Teraz nie mam już nawet nic zaczętego. Będę musiała coś napisać. Następna części dodatku... Hmm nie wiem kiedy będzie. To wszystko co miałam do powiedzenia... O! Miałam dodać nowe piosenki...
Zapraszam do komentowania!


niedziela, 20 lipca 2014

Dodatek - "Jim popsuł" cz. 1


Ech, w końcu udało mi się napisać. Trzymam to w wersjach roboczych już od jakiś dwóch miesięcy. Ciągle poprawiałam, bo mi nie pasowało. Nawet teraz nie jestem z tego zadowolona, ale z uwagi na to, że nie będzie mnie do wtorku - wstawiam teraz.
Z dedykacją dla Fly!
Miłego czytania!
___________________________________


Jeśli kiedykolwiek szukałbyś pary, która jest po prostu idealna, idź do domu Joe Perry'ego. On i jego dziewczyna Zoey są po prostu dla siebie przemili i widać, że się kochają. A przynajmniej w przypadku Joe. Sama się kurwa zastanawiam, dlaczego to piszę? Może dlatego, że skończyły mi się pomysły? Że się zacięłam jeśli chodzi o główne opowiadania? Chyba tak. Na początku miał być to dodatek z Motley Crue, ale coś mi odpierdoliło i zrobiłam o Joe i Zoey, bo miałam pomysł na tytuł. Tak, wiem jestem dziwna. Sama nie wiem o czym on będzie opowiadał, to taka jakby improwizacja. Nic co tu napiszę nie jest przemyślane. 
 Zacznijmy od tego, iż narratorką, a raczej narratorem jest, jest....Jim Morrison. Tak, Jim. Wiem, że to trochę dziwne i niespotykane, ale ja tak chcę i koniec. Dobra, robi się dziwnie...Więc pan Morrison jest w niebie lub gdziekolwiek. Załóżmy, że jest on jako duch w domu Perry'ego, obserwuje ich wszystkich i w ogóle. W takim razie najważniejsze mamy wyjaśnione. Jeszcze wspomnę, że to co mówi/myśli Jim jest pisane kursywą. W takim razie zacznijmy. Panie Morrison oddaję ich w pańskie ręce.
 Dziękuje bardzo, kłaniam się nisko. Normalnie jak nie ja. Z tego co już pewnie wiecie zostało mi powierzone zadanie. A mianowicie mam wam przedstawić jakąś chujową historyjkę o takim jednym gitarzyście i jego lasce. W sumie to dużo się nie narobię, bo oni ciągle się obściskują albo robią jeszcze okropniejsze rzeczy. Aż oczy bolą. Choć samemu robiło się gorsze rzeczy...Ale nie mówimy tu o mnie tylko o tej parce. 
 Nie są za specjalni, więc może pozwiedzamy u mnie? Tak, tak. Dowiecie się jak jest w niebie. Choć ja bym tak tego nie nazwał. Wystarczy tylko wyjść z domu. O! Już. Teraz, no dobra dla was to nie będzie takie łatwe, teraz trzeba wzbić się w powietrze. Widzicie? Tu są takie ładne schody i taka wyjebista w kosmos brama. Z takim słownictwem to ja się dziwie, że tu jestem.
- Cześć, Zbigniew. - przywitałem się z aniołem.
 Swoją drogą...to kto mu imię dał?! Żeś się Bogu postarał. Przejdźmy do rzeczy. Ładnie tu, prawda? Tak tu cicho i spokojnie. Musze wam powiedzieć, że uwielbiam tu przebywać. No, ale od czasu do czasu fajnie jest tak sobie zejść na Ziemię. Który mamy rok? Chyba 2014, ale pewien nie jestem. Jesteście pewnie ciekawi jak, to wszystko wygląda, co? No więc tak, jest to takie jakby miasto, gdzie mieszkamy wszyscy po śmierci. Całe w barwach bieli, złota i błękitu. Każdy ma tu swój dom, ja też. Mieszkam sam, ale często odwiedzamy się nawzajem. Pewnie zadajecie sobie pytanie z kim się spotykam? A no z różnymi osobami. Na przykład bardzo często Janis Joplin wpada do mnie na niebiańską herbatkę. Dziwnie to brzmi z moich ust "niebiańska herbatka". 
 Chodźmy do mnie. Zawsze lubiłem chodzić tymi dziwnymi, ale jednocześnie zniewalająco pięknymi uliczkami, jeśli można to tak nazwać. Nadal nie mogę uwierzyć w to, że tu jestem. To miejsce jest idealne. Właśnie idealne i to mi w nim chyba najbardziej przeszkadza. Nie przepadam za rzeczami, miejscami, które są jakoś podejrzanie miłe lub idealne. Nie przywykłem do tego. Jestem przyzwyczajony do innych warunków. Śmieszne jest to, że na początku bałem się tu chodzić. Wiecie ta cała "podłoga" jest z chmur. Gdybyście widzieli moją minę, kiedy tu hmmm... Przyszedłem? Dotarłem? Zostałem przysłany? Może zabrany? Nie wiem, chuj z tym. 
 Pamiętam, że zawsze bałem się śmierci, ale jednocześnie coś mnie w niej pociągało. To było bardzo ludzkie, bać się. Każdy człowiek się czegoś boi, a już w szczególności śmierci. Nie jest tu, aż tak strasznie. Da się żyć...Nie, nie żyć. Da się tu nie żyć. Dziwnie to brzmi. No chyba, że ktoś nienawidzi ideałów. Ale w końcu można sobie zejść na Ziemię, kiedy się tylko chce. Jest tylko jeden warunek: Trzeba wrócić. 
 Mój dom też był kiedyś idealny, ale potem nastąpił remont w stylu Morrisona. Jak dla mnie teraz jest lepiej. Trochę się przemalowało ściany, stół się przesunęło. A najlepsze w tym wszystkim jest, że wszystko robi się siłą woli. Prawie wszystko, chodzić trzeba samemu. Szkoda. No, ale nie rozpaczajmy. Pewnie wszystkich interesuje, co ja tu robię w wolnym czasie, którego mam za dużo? Oprócz odwiedzania moich nowych przyjaciół, gram, śpiewam razem z nimi. Bóg jest na tyle kulturalny, że nam pozwala. O! Jimi się zbliża. Czuję to.
- Jim, idioto widziałeś moją gitarę? Byłem ostatnio przy bramie i grałem. - rozejrzał się po pomieszczeniu.
- Hendrix pozwól, że ci przypomnę, iż byłeś przy bramie. Nie u mnie.
- Ale chuj wie, gdzie ją poniosło. - zmrużył oczy. - Kogo ty tu przyprowadzasz? 
- Wycieczki. Płatne, jak chcesz to ciebie też mogę oprowadzić. - wyszczerzyłem się do niego.
- Och naprawdę? To ja wolę iść szukać gitary. 
- Nie wiesz co tracisz - mruknąłem i położyłem nogi na stole. - Widziałeś Janis, Boba i Michaela?
- Gdzieś pewnie łażą. Może do ludzi poszli, zrobić im coś złego. 
- Zastanawiam się co oni tu w ogóle robią, jak tacy źli są. - powiedziałem.
- No wiesz...
- Dobra, nie wiem. Idź już. Zapytaj się Zbigniewa czy nie widział. - poradziłem mu.
- Skurwysyn pewnie mi ją zakosił. - pogroziłem mu palcem.
- Nie ładnie Jimi, nie ładnie. 
 Gitarzysta wyszedł z domu w poszukiwaniu ulubionej gitary. Może i on nie mówił, że to jego ulubiona zginęła, ale ja to wiem. Cham z niego, co? Nawet się z wami nie przywitał, tylko potraktował jak powietrze. Ale on już tak ma. Po śmierci poznałem wiele ciekawych osób. Na przykład Janis Joplin, tego chama Hendrix'a, ale ich to już znałem tylko, że tak jakoś się zaprzyjaźniliśmy. Kurt'a Cobain'a, John'a Bonham'a, Boba Marley'a, Cliff'a Burton'ai najmłodszego z nas Michael'a Jackson'a. Najmłodszego w sensie, że trafił do nas najpóźniej, bo w 2009 roku. Ta nasza cała ósemka trzyma się razem w tym "piekle". Choć po dłuższym zastanowieniu, tu jest nawet lepiej niż na Ziemi. Nie musimy jeść, spać, nie męczymy się. A najważniejsze jest to, że możemy grać i śpiewać. Wiecie, gdybyśmy nie mogli to bym zwariował, z resztą reszta pewnie też. Z resztą - reszta, oj tak fajnie to brzmi...Ja pierdole, Jim co ty mówisz?! Ech, więc już pewnie wiecie, że można tu również zdziczeć. 
 Chodźmy stąd, nudno się zrobiło. Przecież nie będziemy gadać o moich chorobach psychicznych. Pójdźmy zobaczyć co u Janis. No więc tak, droga do niej jest bardzo prosta (specjalnie przeniosła się bliżej mnie, ach ten urok.) wystarczy wyjść ode mnie i skręcić w prawo. Joplin ułatwiła mi odwiedziny. Poza tym wszyscy "mieszkamy" dostatecznie blisko siebie. No, może oprócz Jimi'ego. On wolał pozostać bezdomnym duchem. Szlaja się koło schodów do Nieba. Ach ci Zeppelin'i. Ej ty narrator, nie wcinaj mi się! Widzicie, czy wy to widzicie? Narratorzy zawsze są tacy upierdliwi, czy po prostu mi się taki trafił? Dobra, przejdźmy do rzeczy. Janis lubi jak się puka...Ale my tego nie zrobimy, bo ona zawsze włazi do mnie przez okno. Oczywiście my nie będziemy wchodzić przez okno, bo to za dużo wysiłku. My po prostu wejdziemy drzwiami, ale bez pukania! Kurde, co to niebo ze mną zrobiło...Wejście bez pukania to jedyne, co złego tu zrobiłem. Ech.
- Janis, słońce co u ciebie?! - krzyknąłem otwierając drzwi z kopa.
 Kobieta podskoczyła na swoim ulubionym wzorzystym fotelu. Zapewne z tego zaskoczenia, że mogę być aż tak piękny. Pokazałem jej swoje białe ząbki. Zrobiła złą minę i zdjęła okulary.
- Puka się, idioto - warknęła. No, ale na mnie nie można się długo gniewać, bo uśmiechnęła się. - Schodzimy na dół? - spytała.
- Tssaa...Możemy, ale nie sami. Zabierzmy ze sobą kogoś. 
- Och Jim boisz się zostać ze mną sam na sam. - poruszyła brwiami w dół i w górę.
- Tak. Jeszcze mnie zgwałcisz, gdzieś w krzakach.
 Oczywiście pójdziecie ze mną, wy moi wycieczkowicze. Skołujemy jeszcze tego zasranego Hendrix'a, Michael'a się weźmie i Johna. Kurt i Bob mówili, że są dzisiaj zajęci. Ciekawe czym...Przecież jako duchy nie mogą pić, palić i ćpać, chyba. Jeszcze nie próbowałem...
- Janis, paliłaś tu kiedyś?
- Przecież nie można. Nie da się, próbowałam już wiele razy. - mruknęła i gestem wygoniła mnie z domu. 
 Ruszyła za mną i razem poszliśmy szukać reszty idiotów. Trochę nam zejdzie, bo Jimi poszedł pewnie szukać swojej gitary na całym Świecie, dosłownie. Właśnie, przecież mogę sobie tyle zwiedzać, a siedzę z nimi na dupie w Niebie. Kurwa i jeszcze się wyjebałem...
- Nie śmiej się! - zwróciłem się do Joplin.
 Szybko się podniosłem i otrzepałem. Ale to drugie to raczej odruchowo, bo tu nie mam czym się ubrudzić. Tylko o co się...? Aaa no jak ja dopadnę Jacksona to mu się dostanie. Wszędzie zostawia te swoje kamyki. Ten to dopiero jest dziwny. Łazi specjalnie na Ziemie i zabiera stamtąd kamyczki, a potem nimi rzuca. Najczęściej we mnie. Zastanawiam się, kto wychował to młodsze pokolenie? Czekajcie chwilę...Wychodzi na to, że ja nadal nie ogarniam tego Nieba, bo jakim cudem te kamienie trzymają się na chmurach? Kurde...Westchnąłem i podbiegłem do Janis, która była już daleko. Nieźle grzeje. Moi drodzy miałem was oprowadzać, a tu gówno, bo schodzimy z powrotem na dół. No, ale nic dowiecie się chociaż jak spędzamy czas.
- Gdzie oni są? - spytała rozglądając się dookoła. - Weź zobacz. Ty lepiej sobie z tym radzisz.
- Ee...Łażą gdzieś przy bramie. Wszyscy. - powiedziałem po dłuższym zastanowieniu. 
 Ruszyliśmy w tamtą stronę. Kiedy tylko ujrzałem Michaela rzuciłem w niego kamykiem. Ten odwrócił się w moją stronę i zaczął się śmiać. 
- Z czego się ryjesz? - zapytałem.
- Z ciebie. Po co przyszliście?
- Stęskniliśmy się za wami. - mruknąłem.
- Tak? My też bardzo. Ale wy tak na serio? - zwrócił się do Janis.
- Nie. Ja nie, nie wiem jak Jim.
- Morrison, ja nie wiedziałem... - zaczął Hendrix z głupim uśmieszkiem.
- Nikt nie wiedział - wciąłem mu się. - A ty w szczególności. Znalazłeś już gitarę?
- Tak.
 Staliśmy przez chwilę w milczeniu, po czym Bonham już nie wytrzymał i musiał spytać.
- Ale po co przyszliście? Przecież Jim się nie stęsknił, bo gdyby się stęsknił to, by się przytulał.
- Chcemy iść na Ziemie. - odparła Joplin.
- No to chodźmy. - wzruszył ramionami John. - Wielki mi problem, tak długo się nie pytaliście tylko staliście jak ci idioci.
- Pozwól, że przypomnę ci, iż ty też stałeś, Bonham. - odciąłem się.
 Po pogodzeniu się, które trwało jakieś półgodziny przeszliśmy przez bramę i teraz musieliśmy słuchać jak to się naszemu kochanemu Hendrix'owi nie chcę schodzić po schodach. Kiedy byliśmy na dole, Mike zaproponował zrobienie ludziom żartów. Ja pierdziele, ta dzisiejsza młodzież. O dziwo, wszyscy się zgodzili. A ja myślałem, że mnie lubią. Zawiedziony ruszyłem za nimi. Całą drogę słuchaliśmy zrzędzenia Jimi'ego. Ten to w ogóle jakiś tak niemrawy dzisia...ZAWSZE. 
 Gdy tak leźliśmy Ci idioci co chwile podkładali komuś nogi i śmiali się z tego. Westchnąłem. Widzicie? Mamy straszne nudne... Życie? Nie. Śmierć. Mamy strasznie nudną śmierć. Choć śmierć może też nie... Życie po śmierci? Kurw... Kurka, nie wiem. Miałem Was oprowadzać po Niebie, a wyszło, że idziemy na Ziemię. A chciałem wam pokazać zastosowania mojego, niebiańskiego przepychacza do...
- Jim, gdzie ty leziesz? - usłyszałem za sobą głos Janis.
Odwróciłem się w jej stronę. Wtedy właśnie zauważyłem, że wszyscy skręcili do jakiegoś baru. Zmarszczyłem brwi i z miną inteligentnego człowieka, przeszedłem obok niej i podążyłem za resztą. Na pierwszy rzut oka bar, jak bar. Nic niezwykłego. Chyba tu nawet, kiedyś byłem... A może nie? Nie pamiętam. Michael i John usiedli koło jakiegoś kolesia i zaczęli podbierać mu jedzenie z talerza. Jak dzieci...
 Poszedłem za Janis i usiadłem obok niej przy barze. Ostatnio za nią ciągle łażę. Trochę dziwne, co? Po chwili dosiadł się do nas król zrzędzenia i marudzenia. Niestety (to znaczy mi się to podobało) musiał zejść, bo jakiś koleś usiadł na nim. Taa... Idiotycznie to wyglądało, a szczególnie wtedy, kiedy facio lewitował. Całe szczęście Hendrix zszedł i ominęły nas zbędne zawały i szoki ze strony ludzi.
- Widzisz tego gościa? - usłyszałem szept Joplin.
Wskazywała na jakiegoś kolesia w czerni. Siedział na samym końcu baru przy stoliku, który był mało widoczny dla innych. Gapił się na nas. Mówię serio. Czy on nas widzi czy ma po prostu zeza? Oby to drugie, bo zaczynam się bać.
 Chciałem coś powiedzieć do Janis, ale kiedy odwróciłem się w jej stronę już jej tam nie było. Ciągle tylko łazi i łazi. Jakby nie mogła usiedzieć na dupie w jednym miejscu, chociaż przez kilka minut. Westchnąłem i zacząłem się za nią rozglądać. Gdzie ona jest? Nagle mignęła mi gdzieś jej sylwetka. Wstałem z miejsca i próbując nie zwracać uwagi na tego kolesia poszedłem za kobietą.
 Okazało się, że jesteśmy w damskiej toalecie. Ja, Janis, Jimi, John i Michael. A najdziwniejsze jest to, że przede mną sterczy jakiś zmutowany niedźwiedzio - świnio -... To ma ogon? Więc stoi przede mną niedźwiedzio - świnio - pies. I... I nagle to zaczęło do nas... Gadać...
- Jestem tu, aby przekazać Wam, iż Świat jest w niebezpieczeństwie.
- C. Co? - wyrwało się Hendrixowi. 
Oczywiście zero kultury. Mógłby chociaż trochę udawać, że nie jest ze wsi. 
- Ten mężczyzna, którego widzieli Jim i Janis, jest okropnie zły. Chce zniszczyć Świat za pomocą produkcji lodów o smaku mięsa. - oznajmił świnio - coś tam coś.
- Ble - Jimi znów okazał kulturę. - Kto będzie chciał to jeść? 
- Nie martw się, stary. Nikt tego nie tknie. - poklepałem to"coś" po ramieniu, jeśli można to nazwać ramieniem. Będę musiał umyć rękę...
- Zmusi ludzi do jedzenia tego. Ma specjalne urządzenie zwane "Żryj to, bo Ci każę inator".
- A jak My mamy uratować przed tym ludzkość i czemu Ty tego nie zrobisz? - spytał John.
- Nie mogę tego zrobić, bo muszę opiekować się chorą teściową. Dam Wam radę moi drodzy, nie żeńcie się nigdy. Choć już raczej nie popełnicie tego błędu... Zresztą nie wiem do czego jest zdolny Bóg. A przechodząc do sprawy ratowania ludzkości... Dam wam broń. Chodźcie za mną.
I... kazał nam wejść do kibla! Co?! Ja tam nie wejdę. Po kolei z odrobiną obrzydzenia wymalowanym na twarzy, skakali tam moi przyjaciele. Kiedy przyszła pora na mnie - Wycofałem się i spojrzałem na stworzenie z miną mówiącą "Nie zrobisz ze mnie idioty". Ale... On mnie tam wepchnął. Po chwili wylądowałem w ścieka... Nie...? Nie jesteśmy w ściekach. To jakieś kamienne ściany...? Kurwa...
______________________________________________________________________
Po dwóch miesiącach. Nareszcie napisałam! Oczywiście to tylko część pierwsza tego dodatku, a będą jakieś trzy lub dwie. Nie wiem. Jak dla mnie jest to trochę dziwne, a dla Was? Takie badziewie z tego dodatku wyszło. Na początku miało być o Motley Crue, potem o Joe i Zoey, ale na sam koniec wyszło, że Jim'ie Morrison'ie. No nic, zapraszam do komentowania i głosowania w ankiecie!

środa, 16 lipca 2014

Painted On My Heart XI

Normalnie szaleję. Dodałam za szybko ten rozdział, ale dobra. Napisane to walnę. Ech, tak dawno nie było rozdziału tego opowiadania... Trochę krótkie.
Dedykacja dla Estranged!
Miłego czytania!
____________________________________________________________________

Promienie słońca zaglądały przez okno i rozświetlały pomieszczenie. Dzisiejsza pogoda zapowiadała się bardzo słonecznie. Na niebie nie było widać żadnych chmur. Niestety w domu nie panował ten sam nastrój. Atmosfera przytłaczała swoim smutkiem, a domownicy nie wyglądali na szczęśliwych. Tego dnia Steven miał wyjechać na odwyk. Wszyscy byli z tego powodu przybici. Nawet Lennon widział, że coś jest nie tak i chodził jakiś taki niemrawy. 
  Stali w przedpokoju. Wszyscy oprócz Hope. Każdy chciał pożegnać się z Tylerem przed odjazdem. Tom przytulał do siebie wokalistę w przyjacielskim uścisku. Powiedział na ucho Stevenowi parę słów otuchy, na co ten uśmiechnął się i zaczął żegnać się z następną osobą, którą był Joey. Perkusista rzucił się na przyjaciela i zaczął mocno go ściskać. Brad widząc, że Stevenowi brakuje powietrza, odsunął od niego Kramera i sam zaczął się żegnać. Potem nastąpiła kolej Joe. Perry podszedł powoli i jakby z pewną nieśmiałością spojrzał na swojego "bliźniaka". Po chwili jednak rzucił się na niego i przytulił mocno.
- Trzymaj się. - powiedział cicho, kiedy Tyler wraz z Tomem wychodzili z domu.
Wokalista siknął głową i uśmiechnął się. Ruszył za Hamiltonem, który miał go odwieźć.
Nie żegnał się z Hope, ponieważ miał to już za sobą, a blondynka nie chciała wychodzić z pokoju i rozklejać się przy wszystkich. Ze Steven "do zobaczenia", oficjalnie powiedzieli sobie wczorajszego dnia...

                                                                             ***

Siedziała u siebie w pokoju na podłodze przy zgaszonym świetle, w samej koszuli nocnej. Zastanawiała się co zrobi jutro. Nie chciała przed wszystkimi pokazywać tego, że będzie jej brakować Stevena. Westchnęła i oparła głowę o łóżko. Przymknęła powieki. Wspomnienia powróciły, wszystkie związane z Tylerem. Kiedy się poznali, kilkanaście lat temu. Kiedy zrozumiała, że jest jej przyjacielem, i że może mu zaufać. Kiedy pierwszy raz wykonał gest, który świadczył o tym, że znaczy dla niego więcej. Kiedy pierwszy raz spróbował narkotyków - Pamiętała to, ponieważ była wtedy u niego. Kiedy pierwszy raz pocałował ją. Kiedy pierwszy raz odważyła się z nim na poważniejszy krok.
  Pamiętała jego oczy, gdy pierwszy raz się naćpał. Nie mogła wtedy w to uwierzyć. Obwiniała go o wszystko, a tak naprawdę to była jej wina. Nie pomogła mu. W tym momencie była na siebie wściekła. Zacisnęła pięści i mocno uderzyła nimi o podłogę. Po chwili, jednak znowu się uspokoiła. Pocieszając się tym, że Tyler wybiera się na odwyk i, że teraz będzie lepiej. Ale to nie zmieniało faktu, że za nim tęskniła. Za dawnym Stevenem...
  Usłyszała cichy szelest i odgłos zamykanych drzwi. Dzięki blaskowi światła, które wkradało się przez okno, mogła zobaczyć kto to, lecz nawet bez tego wiedziałaby. Spojrzała na niego. Chciała stwierdzić czy jest, aż tak pijany czy naćpany, że do niej przyszedł. Nie musiała się zbytnio wysilać, ponieważ uklęknął przed nią i oparł ręce o jej kolana. Po pewnym czasie uznała, że jest czysty. Ani naćpany, ani wypity. Odgarnął jej włosy za ucho i spojrzał głęboko w oczy.
- Jesteś dla mnie najważniejsza. Wiesz o tym, prawda? - wyszeptał.
Jej dolna warga delikatnie zadrżała, a w oczach zebrały się pierwsze łzy. Nie wiedziała tylko czy szczęścia, czy smutku.
- Cieszę się, że to Joe się Tobą zajmie. - kontynuował.
Dziewczyna nadal nic nie mówiła. Wpatrywała się tylko w jego brązowe oczy, które uważała za piękne. Chłopak uśmiechnął się delikatnie i pocałował blondynkę w czoło. Kiedy odsunął się od niej, przyciągnęła go z powrotem i oparła głowę o jego klatkę. Wsłuchiwała się w rytm, jaki wybijało jego serce. Głaskał ją po włosach i cicho śpiewał nieznaną jej, a także jemu piosenkę.
- Sing for the laughter and sing for the tears, Dream on, Dream until your dream come true, Dream on...
- Nawet dobra, a raczej zajebista. - odezwała się w końcu. 
Steven podniósł głowę i spojrzał na nią zaskoczony, z radosnym błyskiem w oku.
- Podoba Ci się? Jest nie dokończona, mam tylko tyle.- zapytał.
Skinęła głową i z powrotem przyległa do niego. Przymknęła oczy i zaczęła bawić się koszulą Tylera. Chłopak uśmiechnął się i, żeby opanować trzęsące się ręce, przyłożył je do ciała blondynki. Po chwili jednak podniósł ją do góry. Hope, trochę zdezorientowana zarzuciła mu ręce na szyję i pozwoliła przenieść się na łóżko. 
- Muszę już iść tylko... - zaczął i spojrzał na nią niepewnie. - Kiedy mnie nie będzie, nie rób niczego głupiego, dobrze?
- Czy Ty myślisz, że jestem tak głupia jak Ty? - odpowiedziała pytaniem na pytanie.
- Nie... - pokręcił głową. - Do zobaczenia.
Podniósł się z łóżka i stanął na przeciwko leżącej dziewczyny. Chciał wyjść, ale coś go zatrzymywało. 
- To tylko dwa miesiące - powiedziała. - Dasz radę.
Pokiwał głową w zamyśleniu i odwrócił się w stronę drzwi. Gdy miał już wyjść, zatrzymała go Hope. Szybko podniosła się z łóżka i podeszła do Stevena. Złapała go za rękę i obróciła w swoją stronę. Zbliżyła twarz do jego twarzy i delikatnie musnęła jego usta swoimi. 
- Teraz możesz iść...A jak powiesz Joe'emu, to nie żyjesz. - oznajmiła.
Chłopak zaśmiał się, a w jego oczach pojawił się błysk radości. Pocałował blondynkę jeszcze raz, namiętniej. Kiedy poczuł, że ona odwzajemniła pocałunek, kontynuował. Przycisnął ją do drzwi i zaczął delikatnie gładzić ręką jej nogę. Czując to, Hope oderwała się od niego i spoliczkowała.
- A to za co? - zapytał.
- To miał być całus na pożegnanie, a nie seks - jeśli można krzyknąć szeptem, to właśnie to zrobiła. - Jestem z Joe, skleroza?
- Czasem miewam, a Ty...? - spytał, zadziornie się uśmiechając. - Udajmy, że ją masz. Tak wytłumaczysz się Joe z tego. 
Pocałował ją, ale po sposobie w jaki to zrobił, można było wyczuć, że to już ostatni buziak tej nocy. Po chwili oderwał się od niej i uśmiechnął się smutno. Wyszeptał ciche "cześć...Kocham Cię" i wyszedł.

                                                                           

MIESIĄC PÓŹNIEJ...


- Tom, przestań. On się na nas patrzy.
Od wyjazdu Stevena na odwyk minął miesiąc. Przez ten czas wydarzyło się wiele rzeczy. Między innymi Tom poznał dziewczynę. Nazywała się Nicole Deniver, pracowała jako modelka, a raczej zaczynała. Zakochali się w sobie od pierwszego wejrzenia. Zaczęli spędzać ze sobą, każdą wolną chwilę. A mieli ich bardzo dużo z uwagi na to, że zespół nie funkcjonował. 
 Jeśli chodzi o związek Joey'a i Alice, to ostatnimi czasy nie powodziło im się za dobrze. Dlaczego? Z powodu uzależnienia się Kramera od alkoholu. Cały czas przebywał w barach i klubach, nie poświęcając uwagi swojej ukochanej. Można powiedzieć, że przechodzili kryzys. Załamana Alice często przychodziła do Hope, aby się jej wyżalić. 
 A co z Hope i Joe? Od wyjazdu Stevena okładało im się bardzo dobrze. Spędzali ze sobą więcej czasu. Kiedy się na nich patrzyło, można było powiedzieć tylko jedno. A mianowicie to, że są szczęśliwie zakochani. Odkąd blondynka była pewna, że z Tylerem wszystko dobrze, mogła spokojnie być z Perrym.
 Hamilton z niechęcią odsunął się od Nicole. Spojrzał na nią pytająco.
- Nie lubisz go? - zapytał.
- Nie. Lubię go, nawet bardzo, ale przeszkadza mi to, że my tu no wiesz, a on się na to patrzy.
Basista westchnął ciężko i krzyknął.
- Lennon idź gdzie indziej, przeszkadzasz nam!
Pies posłusznie wstał z kanapy, na której leżał i wyszedł z pomieszczenia.

                                                                          ***

Weszła do jednego z barów. Rozejrzała się dookoła. Nigdzie go nie widziała, dlatego odetchnęła z ulgą. Nie zamierzała jednak stąd pójść. Bała się, że jednak tu przyjdzie i, że stanie się coś czego by żałował. A może, jeśli to zrobi, nie będzie żałować? - pomyślała i usiadła przy jednym ze stolików. Zamówiła wodę, na co kelner wytrzeszczył na nią oczy z zaskoczeniem. Był to bowiem, jeden z barów w Bostonie, w którym klienci raczej nie zamawiali niczego, w czym nie było procentów.
 Wpatrywała się w ludzi z zamyśleniem. A jeśli on mnie już dawno zdradził? - zadawała sobie pytanie. W końcu jej chłopak był przyszłym rockmenem. Mieli już kontrakt z wytwórnią, więc mógł zaszaleć i zostawić dziewczynę. Mógł mieć teraz o wiele więcej dziewczyn - ładniejszych, lepszych. Tego właśnie się najbardziej bała. Jeszcze nie dawno byli ze sobą szczęśliwi, a teraz "bańka prysła". 
 Nagle do jej uszu doszedł głośny śmiech. Śmiech, który wszędzie by poznała. Odwróciła głowę w tym kierunku. Z toalety wyszedł On, w towarzystwie jakieś kobiety, która nie wyglądała na koleżankę...
_____________________________________________________________________
Więc tak... Mam pomysł na nowe opowiadanie, w którym jedną z głównych ról będzie odgrywał... Izzy! Tylko mam dwie wersje. Jedna trochę bardziej drastyczna a druga bardziej przyjemniejsza. Od razu powiem, że Stradlin w każdej wersji będzie odgrywał dobrą role. Pierwsza nie będzie drastyczna przez niego tylko przez kogoś innego... Teraz pojawił się problem, którą wybrać? Ta drastyczna będzie no... Trochę bardziej ekhem. No. A ta przyjemniejsza będzie bez pewnych scen... Jakby co, to opowiadanie pojawi się dopiero po zakończeniu Painted On My Heart. Wam zostaje tylko wybrać, za które opowiadanie mam się zabrać.