piątek, 31 października 2014

I Don't Want To Miss A Thing 22

        No to jestem. Mamy 17 coś i chyba pora coś dodać... Cóż, nie wiem co sądzić o tym rozdziale, ale może to dlatego, że pisałam go na szybko, znowu... Rozdział nie powala długością, bo inaczej byłby coraz bardziej do dupy, a staje się taki, niestety. 
Zapraszam do czytania, nie wiem, może i miłego!
Z dedykacją dla The Nemeless (mogę skrócić?)!
_____________________________

       - I co teraz? - widocznie ciekawiło to... Klaus'a Meine, Boże...
Pytanie rozniosło się po całym kościele. Właśnie, co teraz? Michael powiedział 'nie', a wściekła i upokorzona Lily uciekła z kościoła wyzywając Jacksona. Ciekawie, nie powiem. Zawsze się zastanawiałam, co by było, gdybym kiedykolwiek przy ołtarzu powiedziała to magiczne 'nie', a potem uciekła... Tu akurat było inaczej, bo to pan młody upokorzył panną młodą, która zwiała. Ale ja teraz gadam o sobie, nie o nich. Gdybym tak powiedziała, te niecałe dwa lata temu, Charliemu 'nie'? To co? Nie bił, by mnie? No nie, pewnie nie mielibyśmy ze sobą kontaktu, ale gdyby nie to, że byłam poszkodowaną, biedną dziewczynką nie byłabym z Izzy'm. Są plusy i minusy tego związku.
 Powoli opuszczaliśmy kościół, aby w końcu zaczerpnąć świeżego powietrza i w końcu porozmawiać o tym, co się stało. Bo, że niby Mike tak nagle uświadomił sobie, że Lily nie jest dla niego? Kurde, strasznie szybko chłopak myśli. No kurwa, żeby z takim czymś w dzień ślubu wyskakiwać? Trzeba być Michaelem Jacksonem, kurwa. Spojrzałam w stronę Mike'a, który nadawał o czymś z Faith... No jasne, ta wszystko musi pierwsza wiedzieć. Choć z drugiej strony, dzięki niej ja się wszystkiego prędzej dowiem. Ha, tu również mamy plusy i minusy. Zajebiście...
- Nie wiem, chodźmy do Neverlandu... Przecież to żarcie i alkohol nie mogą się zmarnować, prawda? - powiedział nagle Jackson. 
Był tak jakby... Szczęśliwy. No kurwa, rzucił laskę przed ołtarzem i się cieszy. A jeśli jej nie kochał? W końcu wszystko jest możliwe, a to raczej pewne jest. Ale tak to, na co by z nią tyle czasu był? To tak skomplikowane jak ja i Izzy. Tylko, że u nas jest przeciwnie - kochamy się, ale razem nie jesteśmy. No, bo przecież Stradlin nadal coś do mnie czuje, tak?
 Obróciłam się do tyłu, aby zlokalizować Faith, która zdążyła się już odłączyć od Michaela i teraz gadała o czymś z Tylerem. No, a jak inaczej... On jest w niej tak, kurwa, zakochany, że jeśli ona tego nie zauważa, to ślepa musi być. Westchnęłam i przeniosłam wzrok na Slasha... Slasha, a obok Hudsona stał Izzy z jakąś laską. Kurwa, co to za kurwa?! Nie mówcie mi, że to jest ta cała Kate, Boże, trzymajcie mnie! Przecież TO nawet nie jest w guście Stradlina, on w końcu woli brunetki... A przynajmniej tak mi się zdaje... No halo, ja jestem brunetką, to raczej oczywiste, że woli takie jak ja. Właśnie, takie jak ja, a nie mnie.
 Jeszcze raz obrzuciłam wzrokiem długonogą blondynę z cyckami wielkimi jak arbuzy. Boże, Jeffrey, czy tobie już kompletnie na mózg padło? Przecież od razu widać, że to dziwka. Ha, ale takie do niego teraz pasują, zdobywa sławę, powoli, ale zdobywa i każdą mieć musi. A pokazywanie się z dziwką, to już coś, wszyscy widzą, że stać go na nią. No, bo to raczej jasne, że ona nie jest z nim tak po prostu i, że on z nią. A może tylko mi się tak wydaje...?



***


       Wódka, Daniels, piwo, wódka, Daniels, piwo, wódka, Daniels, piwo... I tak w kółko, nawet nie zliczyłam ile tego zeszło. Alkohol leje się litrami, a jest to impreza u Michaela, co dziwne impreza, którą Jackson wyrzuca sobie z głowy niedoszłą pannę młodą. Własnie, kurwa, nadal go nie rozgryzłam, no, bo po co z nią był, hm? Faceci... Pociągnęłam łyk jakiegoś napoju ze szklanki, cholera, nawet nie wiem, czy jest ona moja... Ale czy to ważne? I tak nikt tu już niczego nie odróżnia, bo dochodzi pierwsza w nocy, a z takimi zapasami alkoholu od godziny osiemnastej, to my tu powinniśmy dawno leżeć na podłodze i zwiedzać Wymarzoną Krainę Snów. A tym czasem jesteśmy na nogach, no, niektórzy... Laska Izzy'ego gdzieś tu narzygała, czym pewnie doprowadzi jutro do szału, jakiegoś tam ogrodnika Mike'a, czy coś. Sam Stradlin udał się na miłą wycieczkę z białym proszkiem, więc już jest stracony. Hetfield śpi pod stołem, a nieprzytomny gospodarz został zaniesiony do środka, przez co zostaliśmy w ogrodzie i nikt nas nie nadzoruje. A Faith i Tylera nie widać... Cóż, on zdążył się już dzisiaj zapoznać z białą koleżanką Izzy'ego, więc może Young próbuje go ocucić, czy coś. Jest jeszcze jedna opcja - obydwoje byli tak schlani, że spełniły się te najskrytsze marzenia Stevena i poszli do łóżka, choć szczerze w to wątpię. Reszta, za to, bawi się w najlepsze. Ćpając, chlając, udając, że potrafią tańczyć, ale bawiąc się jednocześnie.
 Obrzuciłam wzrokiem ogród, który jeszcze kilka godzin temu wyglądał jak ogród i uznałam, że pora się zmywać, bo jakoś nie miałam ochoty patrzeć jak Vince gwałci jakąś laskę. Tak oto wesele straciło ten klimat. Podniosłam się z krzesła, które jako jedno z nielicznych miało na sobie jeszcze te białe dekoracje i biorąc torebkę, ruszyłam w stronę drzwi wejściowych do Neverlandu. Do wyboru miałam albo przenocować tutaj, albo pojechać taksówką do Hellhouse. Jednak nie miałam ochoty na spotkania z żadnymi ludźmi, do których zaliczał się również taksówkarz, więc wybrałam noc w posesji Michaela. A mogłam nie pić... Kurwa, i tak bym wypiła...
 Kiedy znalazłam się w środku, zastanowiło mnie to, gdzie tak w ogóle są Quentin i Nancy, ale... Nic nie przychodziło mi do głowy. Nie widziałam ich na imprezie, tylko w kościele. Może zrezygnowali? Och, sama bym chętnie zrezygnowała z patrzenia na tych wszystkich ludzi, którzy byli tak spici, że nie kontaktowali. I z przebywania z Kate, nawet w ogromnym ogrodzie.
 Powoli zaczęłam kierować się do łazienki. Może i trochę się chwiałam podczas drogi, a w głowie mi szumiało, ale, kurwa, pijana nie jestem! Buty na obcasie, które po prostu utrudniały mi chodzenie, zdjęłam i teraz trzymałam je w ręce poszukując w tych ciemnościach włącznika światła, dopiero później zajmę się łazienką... I szukając go, wpadłam na kogoś, niestety. Nie był to akurat ktoś, kogo chciałabym zobaczyć.
- Iz... Izzy? - zapytałam. - Co ty tu, kurwa, robisz?
Chociaż potrafiłam coś z siebie wydobyć, oprócz pijackiego bełkotu, jednak tego samego o moim towarzyszu nie mogłam powiedzieć...
- Zwiedszam. - powiedział starając się być poważnym, ale przez jego wymowę wybuchłam śmiechem, czym raczej popsułam atmosferę. - Sz czego się, kuszwa, ryjesz?!
- Nie nic, panie Sztradlin. - powiedziałam. Specjalnie, oczywiście, aby go jeszcze bardziej wkurzyć, po czym kontynuowałam prawie, że płakanie ze śmiechu. - Gdzie masz swoja Katie?
- Jaką moją, kuźwa, Katie...? - zaczął, ale chyba po chwili sobie przypomniał, bo klepnął się w głowę. Boże, a jeśli o mnie też kiedyś zapominał? - Ach, to dziwka jest.
Starał się wymawiać dobrze 's', no, i jakoś mu to na razie szło, ale widać było, że wkładał w to dużo wysiłku. Przecież nie mógł się przede mną wygłupić. No, bo jak, przed swoją byłą? Ja sama również nie mogłam robić wielu rzeczy, na przykład uśmiechnąć się w tym momencie i pokazać mu, że cieszę się, iż uważa Kate za dziwkę. Którą oczywiście jest. Dlatego przybrałam mniej rozkojarzoną i pijacką minę, czym starłam się wyglądać dobrze. Tak, żeby móc zrobić na złość blond dziwce i uwieść jej 'faceta'. Ha, kiedyś był mój, a teraz... Ciągle chcę, żeby był ze mną i mnie kochał. Tylko, że okazać tego nie mogę, to chyba jasne, tak? Gdybym to zrobiła, byłabym na straconej pozycji, a tego nie chcę, kurwa.
- Jeffrey... - zaczęłam, ale skończyć nie było mi dane.
- Nat, wiesz, że ja cię kiedyś kochałem? - zapytał siadając na kanapie, która wcześniej była dla mnie niewidoczna. - Byliśmy raszem, ale... Wszystko było nie tak, jak tszeba. No wiesz, ty mnie zdradzszałaś, ja ciebie... I to chyba sensu nie miało. Zastanawiam się tylko, czy ty nadal czujesz do mnie to, co kiedyś. Nigdy uszuć sobie nie okazywaliśmy, byliśmy ze sobą tak jakby dla seksu, tylko, że ja cię... kocham nadal... A ty?
Gdyby te słowa były inne, wybuchłabym znów śmiechem, ale niestety mówił on o bardzo poważnej i delikatniej sprawie. Czy ja go kocham? Nie, inaczej - czy ja mam mu powiedzieć, że go kocham? Jest pijany i naćpany, ale jednocześnie mówi prawdę. Na pewno mówi prawdę, przecież nie mówiłby mi takich rzeczy, prawda? Szczególnie po pijaku, wtedy w końcu nie myśli... Ale jeśli ja mu odpowiem to, czy on będzie to pamiętać? Nie, nie będzie. Rano zapomni o wszystkim, co mi tutaj powiedział. Więc... Co mi szkodzi?
 Już miałam wydusić z siebie to cholerne 'tak', kiedy Jeff zrobił wszystko za mnie. Tak po prostu zbliżył się do mnie i złączył nasze usta, jednocześnie popychając mnie do tyłu, tak, że teraz leżałam. Z początku byłam lekko zaskoczona, ale po chwili wczułam się w swoją rolę i podniosłam się na nogi, ciągnąc za sobą Izzy'ego i prowadząc go po schodach na górę, do jednego z pokoi gościnnych. A byłam taka nie zadowolona z nocy w Neverlandzie.



Kilka godzin wcześniej....

     
      - Slash - mruknęłam mu do ucha. - Zabieraj te łapy.
- Przeszkadza ci to w czymś? - zapytał spoglądając na moją twarz. Ja na jego też próbowałam, ale niestety nie udało mi się. Trudno, życie...
- Tak, w tańczeniu z tobą. - odparłam i spychając jego ręce z mojego tyłka, poszłam z powrotem usiąść przy stole.
Towarzystwo było tam jeszcze trzeźwię, więc dało się z nimi prowadzić jakąkolwiek rozmowę. Może dlatego, że byli to bracia Michaela? Nie żadni pijacy, którzy przyszli tu tylko, aby się nachlać tylko normalni ludzie. Cud, że tacy jeszcze istnieją, bo w moim towarzystwie trudno kogoś takiego spotkać. Właśnie, a jeśli chodzi o schlanych, naćpanych i wiecznie niewyżytych mężczyzn... To gdzie jest Tyler? Był tu ze mną przed tym jak poszłam tańczyć z Hudsonem po raz pierwszy, potem zleciało i poprosił mnie do tańca jeszcze trzy razy. A Steven? Mówił, że poczeka, bo wcześniej nawijał mi coś o tym, że nie puści mnie do nikogo przez całą noc, a tu taka, korzystna dla mnie, niespodzianka.
 Zaśmiałam się cicho  i odwróciłam w prawą stronę i... Zauważyłam go. No to mam całą noc przejebaną. Już się szczerzył, czego nie mogłam powiedzieć o sobie. Siedziałam po prostu i wpatrywałam się w niego ze złością. Jeszcze nic nie zrobił, ale ja i tak zła już jestem, ale z nim inaczej się nie da. Z Jackiem Danielsem w ręce usiadł obok mnie i pociągnął łyka z butelki.
- Co się stało? - zapytał głośno wzdychając z ulgą. Za pewne dlatego, że w końcu napił się jakiegoś alkoholu, przecież nie chlał od jakiś dziesięciu minut. To jego rekord.
- Ty się stałeś. - mruknęłam zabierając mu Jacka z ręki.
- No ja wiem, że ty mnie kochasz, kocie - powiedział obejmując mnie ramieniem. - Powiedz mi tylko, z kim zamierzasz spędzić tę noc?
- Chętnie sama, ale jestem pewna, że taka chamska świnia wepchnie mi się do łóżka i wyjść nie będzie chciała. - powiedziałam uśmiechając się zadziornie.
On odwzajemnił uśmiech i zabrał mi Danielsa, po czym odparł z radością:
- W takim razie, jeśli jesteś już pewna, że ja będę obok ciebie, to nie będę ci odmawiać i chętnie przyjdę.
Wywróciłam tylko oczami i podniosłam się z krzesła, łapiąc uprzednio Stevena za rękę. Zaciągnęłam go trochę dalej, tam gdzie nie było słychać muzyki ani innych odgłosów 'wesela' Michaela. Ile ja bym dała za taki wielki ogród... Ale niestety jestem skazana na ten zasyfiony Hellhouse i jego dodatki, jakimi są chłopacy. No i jeszcze ciągłe imprezy...
 Zatkałam Tylerowi usta ręką, ponieważ miałam dosyć gadania o tym, że chcę go zgwałcić, gdzieś w jakiś krzakach. Kiedy już zapadła cisza, uśmiechnęłam się i usiadłam na jednej z ławek, które stały co kilka metrów. Ach, no przecież nie można się przemęczać i Mike o tym pomyślał. Po chwili Steven zajął miejsce obok mnie i tak sobie siedzieliśmy, on co chwila popijając Danielsa i ja machając nogami w przód i w tył, rozmyślając na temat tego, co mnie jeszcze czeka. Tym razem nie ograniczałam się do następnego dnia, tylko wyszłam trochę dalej. Kilka lat, może... Co wtedy? Nadal będę mieszkała z Gunsami? Nadal będę tylko przyjaciółką dla Stevena? I czy nadal będzie to tak wyglądało?
 Spojrzałam na Tylera, który również się na mnie gapił tylko, że on robił to od dłuższego czasu. Tymi swoimi przećpanymi oczami spoglądał na mnie, jak na obrazek. Uśmiechnęłam się delikatnie i pomachałam mu ręką przed oczami.
- Co mi tą łapą machasz, do cholery? - zapytał.
- Sprawdzałam tylko czy kontaktujesz, muszę w końcu dbać o twoje zdrowie, kochanie. - odparłam i przesiadłam się na jego kolana, co wyraźnie mu się spodobało.
Objął mnie i wtulił twarz w moje włosy przymykając oczy. Pogłaskałam go po głowie i westchnęłam. Przez chwilę wpatrywałam się w niego, ale uznając, że może mi tu zasnąć przez wypitą ilość alkoholu, podniosłam się i jemu również kazałam wstać. Kiedy wykonał moje polecenie, trochę przy tym marudząc, ruszyliśmy w stronę reszty. Coś tam mi opowiadał o tym jak na jednej próbie Joe przywalił głową w parapet, ale zbytnio go nie słuchałam, tylko wpatrywałam się w widok przed sobą. Porażkę, a nie krajobraz, kurwa. Brud, syf i kompletny bałagan.
- Em... Faith? - usłyszałam za sobą głos Tylera.
- Tak?
- Jedziemy taksówką do mnie. - powiedział również przyglądając się temu burdelowi, a ja pokiwałam tylko głową na znak, iż się zgadzam. Oj, jak Mike wstanie...

________________________

Wiem, że o samym weselu mało było, ale chyba w następnym będą jeszcze wspomnienia Gunsów i opowieści, co oni na nim robili, więc powinno się dziać. XD
No i jest nowy szablon, mi się tam podoba. Nie wiem, jak Wam.
I nadal twierdzę, ze George Michael nie jest niebezpieczny! XD
Gadać nie mam o czym, więc chyba po prostu skończę, prosząc o komentarze, które są dla mnie bardzo ważne. Liczy się każdy, nawet jedno słowo.


piątek, 24 października 2014

Dodatek - ,,Czy da się tu zjeść jogurt?" cz.1


Mam dla Was to coś. Tak bardzo chciałam dzisiaj wstawić rozdział, ale się niestety nie udało, za to będzie za tydzień. ;_; W ogóle nie miałam w planach wstawiać tego w tym miesiącu. Miało być gdzieś w listopadzie, a tu taka niespodzianka... Osobiście mi się to nie podoba (tak jak wszystko, co napiszę, ale cii...). Jedyne co mogę teraz powiedzieć to, to, że zapraszam Was do czytania! 
Z dedykacją dla Geja-Marzi, która i tak tego nie przeczyta!

________________________
       
         Witam, witam. Znów do Was moi drodzy powracam. Dlaczego? Sam nie wiem. Nudziło mi się trochę w tym Niebie, a została mi zaoferowana praca. Tak, znów będę Was oprowadzać, tylko teraz to dokładnie nie wiem po czym, bo po ostatniej akcji... No sami wiecie. Większość czasu spędziliśmy na Ziemi w... Ch... Choinka wie gdzie. Znowu nie zabluźniłem, widzicie? Jestem coraz lepszy... Czyli gorszy! Nie, tak nie miało być! Miałem być zły. Ale nie przyszedłem tu gadać o tym. Miałem Was oprowadzić, ale może najpierw opowiem co się wydarzyło przez ten czas, hm? No dobra, widzę, że chcecie. Bo kto, by nie chciał, aby sam Jim Morrison mu coś opowiedział? Hendrix się do tego nie zalicza, tak tylko mówię... On nawet człowiekiem nie jest, tylko chodzącym przewodem pokarmowym, odkąd... Właśnie! Opowiem Wam co się nam ostatnio przydarzyło. Jest to historia o jedzeniu, czyli o ulubionym zajęciu Jimi'ego.
 A zaczęło się to wszystko miesiąc po spotkaniu z Marianem i jego teściową, no i po założeniu hodowli truskawek... I po wspólnej herbatce ze Zbigniewem... Oj dobra, opowiem Wam co działo się przez ten miesiąc. - Jak pewnie już wiecie John zmienił dzwonek z Milli Vanilli na Madonnę. To tu Was zaskoczę i powiem Wam, że teraz jest to ABBA Dancing Queen. Boże... Ludzie,  to jest jeszcze gorsze od tamtych! Chodzi z tym po całym Niebie i ciągle to puszcza, jak jakiś dres! Ale nie będę ciągle nawijał o Bonhamie... Jak już dobrze wiecie, Jimi zdecydował się jednak wprowadzić do swojego domu i nie jest już bezdomny. Choć zachowuje się tak samo. A co u reszty? W sumie to nic ciekawego, bo przez cały czas robili to, co zwykle. Janis siedziała u siebie i dawał mi jakieś rady, których i tak nie słuchałem, a Mike zajmował się tymi truskawkami. 
 Lecz teraz nie będę Was zanudzać wiadomościami sprzed miesiąca, lepiej będzie jeśli opowiem Wam co działo się całkiem niedawno! Miało to miejsce jakiś tydzień temu... Ej, a ja nie miałem Was oprowadzać? A chu... Zresztą nie ważne, moja historia i tak jest ciekawsza, więc słuchajcie:


Love me one time
I could not speak
 Love me one time, baby
 Yeah, my knees got weak
 But love me two times, girl


     Obierałem właśnie ziemniaki, bo z nieznanego mi powodu były one potrzebne Jimi'emu. W ogóle to... Nie no, przecież my tu nie możemy jeść, co nie? No, ja jeszcze tu nie jadłem. Chyba, że można tylko my po prostu nie odczuwamy takiej potrzeby. Czyli, że jak sobie ugotuję tego ziemniaka, to będę mógł go zjeść? Może i tak... Nie wiem, zapytam się Janis. Tak, ona wie wszystko, a przynajmniej sprawia takie wrażenie. 
 Obróciłem się i wrzuciłem do garnka kolejnego, obranego ziemniaka podśpiewując przy tym tą piękną, a wręcz idealną piosenkę. 


Love me two times, babe
 Love me twice today
 Love me two times, babe
 'Cause I'm goin' away


     Tylko... Dlaczego ja pomagam Hendrixowi?! Przecież... Jak... On... Co?! Jakim cudem on mnie do tego przekonał?! Kur... Czaki, co mi wtedy było?! Wtedy, czyli dwadzieścia minut temu. Chyba to musiało być jedno z tych "wyłączeń mózgu", jak to mawia Janis... Nie, mój mózg się nigdy nie wyłącza! On zawsze funkcjonuje! I to bardzo dobrze funkcjonuje! Niech sobie Joplin nie myśli...
 Do moich uszu dobiegła muzyka, nie ta moja, tylko jakaś inna, która... Zagłuszała moją piosenkę! Jak ja zaraz pierdo... Trzepnę po łbie tego Bonhama! Oj Jim, ty przystojniaku, ostatnio nie bluzgasz, ale to bardzo dobrze. Może Bóg da mi za to jakąś nagrodę...? No właśnie, może dać! A w tym czasie ja coś dam Johnowi. O tak, jak ja mu dam, to się chłopak posra w gacie z tego wszystkiego. 
 Jak szalony wybiegłem z domu, wcześniej zdejmując ten uroczy fartuszek, oczywiście. Tak, miałem fartuszek. Wyjebiście szybkim tempem pobiegłem do niego i... Boże, powiedziałem 'wyjebiście'. O Boże, powiedziałem 'Boże' i 'wyjebiście'. Matko boska, powiedziałem 'Boże' w 'Boże' i 'wyjebiście', a potem jeszcze 'Matko Boska'... Boże, ja ciągle to powtarzam. Kurde, ja jestem Jim Morrison, a nie jakiś świętoszek, co się Boga boi, bo co on może mi...? Może. Może i to dużo. Boże...
 Stanąłem przed drzwiami od domu Bonhama i elegancko zapukałem, moi drodzy, a jakże! Chwilę czekałem niecierpliwie tupiąc nogą i z bólem serca wysłuchując jęków Britney Spears. Ludzie po śmierci schodzą na psy... Przede mną stanął John, a ja jak na zawołanie przybrałem złą minę.
- Czego ode mnie chcesz? - zapytał wyraźnie się niecierpliwiąc.
- Wyłącz tą szatańską muzykę! Zagłusza mój anielski głos! - wykrzyknąłem, po czym go przepchnąłem i wszedłem do domu.
Plakaty... Led Zeppelin, oczywiście. A czego się tu spodziewać, w końcu tylko ja nie choruję tu na samouwielbienie. Te moje plakaty, u mnie w domu się nie liczą. To tylko ozdoby, bo przecież jak człowiek do domu wejdzie to od razu ma na czym oko zawiesić. Bo na czym, to ma, oj ma... A tu? Tu to John, Robert, Jimmy i drugi John. Nigdzie Morrisona nie ma!
 Podszedłem do radia i wyłączyłem je, czym zabiłem Britney. O, miałem przecież Was oprowadzać, więc mamy dobrą okazję. Oto przykład lenia patentowanego... A nie, to dopiero jak do Hendrixa pójdziemy. Tutaj mamy chlew... Nie, to też u Jimi'ego. Dobra, tutaj mamy brud jaki może stworzyć człowiek... Nie, duch... Martwy człowiek? Nie ważne. Tak, ten brud stworzyło to coś, czym jest John, a to co można zaobserwować u Hendrixa nie jest wyprodukowane przez istotę ludzką, tylko przez coś, czego nikt nie ogarnia. Przez coś, co również samo nie ogarnia. 
- Britney! Nieeee! - krzyknął przeraźliwie głośno i rozpaczliwie Bonham. - Jim, dlaczego mi to zrobiłeś? Wiesz, jak rzadko puszczają ją w radiu?
- A wiesz jak mnie rzadko w nim puszczają? - zapytałem i nagle sobie o czymś przypomniałem... - Moje kartofle!... A nie, przecież są dla Jimi'ego... Mój dom! 
I po tych właśnie słowach, w jeszcze szybszym tempie niż tu przybyłem, wybiegłem z domu Johna. Kiedy znalazłem się w swoim domu, nie zastałem kartofli wbitych w ścianę, tylko Janis. Janis ze ścierką w ręce patrzącą na mnie, jak na idiotę, którym oczywiście nie jestem. Ja nie mogę być idiotą, prędzej już Jimi. Nie ja. 
 Spojrzałem na nią nadal udając, że miałem wszystko pod kontrolą i, że nie obawiałem się o zniszczenia jakie mogą wywołać ziemniaki. Tak w ogóle, to jak ona tu przylazła? Co, wie kiedy przypalają się kartofle w całej okolicy?
- Co cię tu sprowadza? - zapytałem przybierając poważną minę.
Joplin westchnęła i wywróciła oczami podchodząc bliżej mnie. Trochę się przeraziłem, ale nie aż tak. No co wy, nie boję się jej.
- Przechodziłam obok i pomyślałam, że wpadnę. Kiedy weszłam zobaczyłam, że gotują się ziemniaki, a nikogo nie ma... - znów to spojrzenie. - Jim, ja się spodziewałam wszystkiego, ale po co ci te ziemniaki?
- Oj, to nie dla mnie - machnąłem niedbale ręką. - To dla Hendrixa...
- Robisz coś dla Jimi'ego?! - wykrzyknęła tak, że normalnie widziałem jak jakiś lecący anioł spada i się zabija. Serio.
- Tak, czy to takie dziwne? Przecież od czasu do czasu sam mogę przypilnować tego, aby się zatruł, czy coś...
Wziąłem garnek z kartoflami, wyminąłem ją, po czym zacząłem szykować się do wyjścia. Wyjścia gdzie, moi drodzy wycieczkowicze? Trzeba w końcu złożyć wizytę panu Hendrixowi i dać mu ziemniaki, które tak starannie gotowałem. Nie, żebym wyglądał źle do tej pory. Chodzi o to, że teraz muszę przygotować się na... Na... Na... Sam nie wiem na co, ale idę do Jimi'ego. Muszę mu nawet wyglądem pokazać, że jestem lepszy. Tylko jeszcze Joplin trzeba spławić...
- Janis, słońce ty moje, mogłabyś już sobie pójść? - zapytałem z tym moim uśmiechem, co na kobiety działa. I na nią też działa, jestem tego pewien, w końcu chciała mnie w krzakach zgwałcić...
- Och, nie rób mi tu tych swoich min. Ja też idę do Jimi'ego. - oznajmiła, tak jakby czytała mi w myślach.
A jeśli czyta? Boż... Kurde, a jeśli? W końcu to Janis... O co ja się w ogóle martwię? Przecież to nie prawda. Mhm, Janis czyta w myślach, taa...
- No coś ty, Jim. Od tego jest Bóg. - usłyszałem głos Joplin i zamarłem.


***


      Staliśmy pod domem Hendrixa i czekaliśmy aż panicz raczy nam otworzyć. Pewnie znowu oglądał telewizje i zasnął na fotelu. Zawsze tak jest, a potem weź go dobudź. Po prostu nie da się. Nie da. No chyba, że powie się mu, że leci 'Strażnik Teksasu' albo 'Ukryta Prawda'. Wiem, dziwne połączenie, ale to w końcu Jimi...
 Nie wiem ile czasu minęło, ale raczej dużo, bo zaczęło się ściemniać. Moje kartofle wystygły, a Janis w końcu nie wytrzymała i zaczęła próbować wchodzić przez okno. No cóż, czasem się jej udaje. Ale... Ja pierdolę, stoję pod tym jego domem trzymając garnek z ziemniakami, jak jakiś debil! I że ja dopiero to sobie uświadomiłem... Tylko po co się tak odstrajałem jak nawet on nam nie otworzy?! Zmarnowałem sobie tylko mój cenny czas.
 Jednak, kiedy już z Janis mieliśmy zamiar odejść, bo oczywiście nie udało jej się wejść przez okno, jakby nigdy nic na drodze zobaczyłem idącego Hendrixa. Szedł sobie tak po prostu pogwizdując, czyli, że... W ogóle nie było go w domu?! Wystawił mnie! A to cham. Jak ja mu dam, to skończy gorzej niż Bonham. I jak już pewnie wiecie będzie to jeden z tych filmów akcji, więc oglądajcie uważnie.
 Wepchnąłem Joplin garnek w ręce i ruszyłem w stronę Jimi'ego. Ten jełop zobaczył mnie już wcześniej i z tym swoim wkurwiającym wyrazem twarzy, zaczął mi machać!
- Hendrix! - krzyknąłem już z daleka. - Gdzie ty byłeś?! Wiesz, ile my tu na Ciebie czekaliśmy?! Cały dzień tu sterczałem i czekałem aż się pojawisz i wyjaśnisz mi, po co ci te cholerne ziemniaki!
Uśmiechnął się. Uśmiechnął się, zamiast płakać ze strachu! On tu powinien beczeć i błagać mnie o wybaczenie!
- Byłem u Zbigniewa. Wiesz, graliśmy - powiedział. - I się tak nie gorączkuj, bo na pewno całego dnia tu nie sterczałeś, przecież wyszedłem jakieś trzy godziny temu. A poza tym, nie uwierzysz mi kogo wczoraj spotkałem...
- Czy ma to coś wspólnego z tymi kartoflami? Bo jeśli nie, to nie mów mi, nie interesuje mnie to. - burknąłem.
Pokiwał energicznie głową... Energicznie i Jimi, dziwnie to brzmi. Po chwili doszła do nas Janis, a kiedy już się przywitali ze sobą, dając sobie całusa w policzek, mogliśmy się w końcu dowiedzieć o co chodzi.
- Spotkałem, no, tego... Jak on się nazywał...? - no świetnie. - No, tego co tą teściową miał... A! Mariana! Z chaty go wyrzucili.
- Co?!

______________________________

Jestem...? Można tak powiedzieć. Pisałam to tak szybko, żeby tylko zdążyć. Tak, znowu się nie wyrabiałam, jak tydzień temu. Ale całe szczęście wyszłam wcześniej ze szkoły i zdążyłam to dokończyć.
Jeśli chodzi o rozdziały u Was, to zaraz wszystko nadrobię. Po prostu chciałam to jak najszybciej napisać i nie naruszać porządku dodawania rozdziałów. Więc komentarzy spodziewajcie się do końca dnia, bądź jutro.
Bardzo proszę o komentarze.

piątek, 17 października 2014

Show Me Heaven 3: "Tik tak - kasy brak"


Przepraszam bardzo, ale ktoś tu chyba zapomniał o Hate. Na serio, tylko dwie osoby i w tym ja? 

Z dedykacją dla Fly!

Tik tak. Tik tak. Tik tak. Tik tak...
         Wsłuchiwałem się w ten pojebany zegarek, który raczej nie rozróżniał dnia od nocy. Cholera jasna, kto sobie takie coś wymyślił? Przecież to, o tej pierwszej w nocy, przeszkadza w spaniu! Zaraz normalnie go rozpierdolę. Kto z tego pieprzonego hotelu wymyślił sobie, że w tym pieprzonym pokoju ma być ten pieprzony zegarek?!
 Odwróciłem się na drugi bok i nakryłem głowę poduszką. Ten wyjazd jest jakiś pojebany... Nie, to my byliśmy pojebani, ponieważ uciekliśmy z małą ilością kasy. Tssa... Małą ilością, śmieszne. Tego nawet małą ilością nie można nazwać. Zastanawia mnie tylko to, co ta cała blondi z nią zrobiła... Przecież z czegoś musiała żyć, tak? No właśnie, musiała. Dlatego, gdzie ona teraz jest, co? Chowa ją przed nami? Ja pierdolę, czy ona nie może sobie uświadomić, że gdyby nam ją pożyczyła, to mieszkalibyśmy w jakimś lepszym hotelu, a nie w najtańszy gównie?!
Tik tak. Tik tak. Tik tak. Tik tak...
 Kurwa, no! Przekręciłem się, tym samym uderzając Jeffreya łokciem w głowę. Chłopak poruszył się i tak jakby przebudził się, ale zaraz z powrotem zamknął oczy i zasnął. Westchnąłem i podniosłem głowę do góry spoglądając na cały ten pokój. Jakaś stara tapeta w kwiatki 'przyozdabiała' ściany, u góry jakaś żarówka, która niby miała oświetlać pomieszczenie, ale niestety była przepalona. Okno... No, okno i łóżka. Dwa łóżka, całe szczęście. Na jednym my z Jeffem, a na drugim dziewczyny. I tak musimy się gnieździć w tej klitce, dopóki nie znajdziemy czegoś lepszego... Nie, dopóki nie znajdziemy pracy. Zarąbiście, ja w pracy. Niestety nie mamy innego wyjścia, bo nie chcę, żeby Molly mieszkała w takim miejscu. Przecież ona zasługuje na lepszy dom, a ja nie mogę jej tego dać. Znaczy się, mogę, ale muszę na to zapracować. Normalnie to bym miał wyjebane na to, gdzie mieszkamy, ale z uwagi na siostrę, muszę to zrobić. Dla niej.
 Mogliśmy zrobić... Mogliśmy z Jeffem przecież... Okraść tą całą Hannah, ale w końcu ona była pierwszą i raczej jedyną miłą dla nas osobą, więc dlaczego miałem jej takie coś zrobić? Nie jestem jakiś, kurwa, okropnie zły, żeby robić takie rzeczy. Choć dzięki temu moglibyśmy teraz mieszkać, gdzie indziej...
Tik tak. Tik tak. Tik tak. Tik tak...
 Jak już kiedyś będę miał własny dom, to nigdy nie kupię tam zegarka. Najwyżej nie będę wiedział, która godzina. Trudno. Jakoś przeżyję... Tylko czy w ogóle będzie mnie stać na własne mieszkanie? Jak na razie to nawet kasy na żarcie nie ma, a ja już o chacie myślę. Ale co my niby mamy zrobić, żeby cokolwiek zarobić? Grać? Nawet dobry pomysł, tylko gdzie? Przecież na ulicy, siedząc przy krawężniku, raczej za dużo nie zarobimy...
Tik tak. Tik tak. Tik tak. Tik tak...
 Rzuciłem poduszką w zegarek. I tak oto w hotelu zabrakło jednego z tych tykających gówien.



***


       Jechaliśmy... Gdzieś. Autobusem. Zbytnio mnie to nie obchodziło, przecież nawet gdybym zapytała, to ten Rudy idiota zbyłby mnie jakimś swoim tekstem. Po prostu Jeffrey kazał mi się szykować, bo stwierdził, że ja i Molly nie możemy zostać same. Nie powiedział, gdzie ani po co. Zresztą ostatnio czuję się tak, jakbym tylko im wszystkim zawadzała. A William sytuacji nie polepsza.

 Odwróciłam się w stronę mówiącej coś do mnie przyjaciółki, która chyba raczej już wiedziała dokąd zmierzamy, bo jeszcze przed chwilą rozmawiała o czymś z Bailey'em.
- Chłopacy zamierzają poszukać sobie pracy. - oznajmiła siadając obok mnie.
Oni? William i Jeff zamierzają pracować? Naprawdę bardzo śmieszne, okropnie śmieszne. Przecież oni nie potrafią nic zrobić. No może oprócz grania. Ale to im w niczym nie pomoże, bo dobrze płatnej pracy za talent do darcia ryja i grania na gitarze nie dostaną. A do innych rzeczy się po prostu nie nadają, bo co? Będą pracować w jakimś sklepie i towar wykładać? Och, wątpię.
- Ciekawe, kurwa, gdzie. - powiedziałam jednocześnie szukając w kieszeniach od płaszcza Rudej paczki papierosów.
- Przecież ty nie palisz - powiedziała lekko zdziwiona.
Westchnęłam. Trochę właśnie żałowałam, że nie mogłam zobaczyć za dobrze tej jej miny. I tego czy Rudy na serio robi się czerwony, kiedy się wnerwia. Jeff mówi, że tak...
- Ty też. - rzuciłam wyciągając opakowanie i zapalniczkę.
Jeszcze za nim zdążyłam zapalić papierosa Isbell podszedł do mnie i kazał wysiadać. Niestety, zauważył, że chcę zapalić i zabrał mi papierosa. Tupnęłam ze złości, a zaraz po tym usłyszałam śmiech William. Idiota... Ale przynajmniej Jeffrey się o mnie martwi, chyba jako jedyny. No nie, jeszcze jest Molly, która aktualnie pociągnęła mnie za rękę i poprowadziła do drzwi, które po chwili otworzyły się z charakterystycznym odgłosem.
 Gdy tylko znaleźliśmy się na zewnątrz, mogłam w końcu odpocząć od smrodu panującego w autobusie i rozkoszować się podmuchami wiatru, które od czasu do czasu rozwiewały na wszystkie strony moje włosy. Odetchnęłam z ulgą, ale niestety nie mogłam za długo sobie postać, bo Ruda pociągnęła mnie za sobą dalej.
- Jaki dzisiaj w ogóle mamy dzień? - zapytał Will.
- Poniedziałek. - odpowiedziała Molly, po czym pociągnęła mnie w prawą stronę.



***


          - Panie, nie znajdzie pan lepszych kelnerów od nas!
Byliśmy już w czwartym barze, w którym chłopacy starali się o pracę. No niestety, nie każdy chciał mieć ich za pracowników i się nie dziwię, że nie przyjęli Williama, ale Jeffa? Przecież on jest najodpowiedzialniejszą osobą jaką znam. To wszystko przez Bailey'a, przez niego Jeffrey ma taką właśnie opinię. Wystarczy tylko, że ktoś zobaczy, gdzieś na ulicy Axla, czy jak on tam się teraz nazywa, i od razu wie, że to nieodpowiednia osoba. Przecież to widać.
- Przykro mi, ale panowie są... - zaczął facet, ale zapewne widząc minę Rudego, szybko się rozmyślił. Na pewno William jest teraz tak wkurzony, że wygląda jakby miał skoczyć na niego i wydłubać mu oczy. - Nie... Nie, szukamy aktualnie pracowników. Już prędzej pracownice. - dodał.
- Pracownice? - powtórzył Isbell. - Jako kto?
- Kelnerka, oczywiście. - odparł mężczyzna z odrobiną niepewności w głosie. Oj, bał się ich, jak cholera.
Wiedziałam, że gdyby nie 'Axl', to Molly już by się dawno do tej roboty rwała. Ale z uwagi na to, iż jej braciszek jej na to nie pozwoli... Bo nie pozwoli, przecież jest na jej punkcie przewrażliwiony, to będzie tak stała i wgapiała się w niego. Trudno, to i tak wina Willa. W końcu to on wygląda jak psychopata i nie chcą go przyjąć.
- Will, ja bym mogła... - zaczęła Ruda, ale dokończyć nie mogła, bo jej ukochany brat uciszył ją ruchem ręki.
- Jest pan pewien, że nie potrzebujecie kelnerów, tylko kelnerki? - zapytał William.
- Niestety nie. - odpowiedział facet, a my jedynie mogliśmy już sobie pójść, aby koleś nie zemdlał z tego strachu przed Rudym.
Jak najszybciej opuściliśmy bar i z powrotem powracaliśmy na przystanek autobusowy. Wkurzony Rose, wkurzona Molly, zdenerwowana i obrażona na wszystkich ja oraz obojętny, jak na razie, Jeffrey, pewnie nie wyglądaliśmy za sympatycznie, no, ale mówi się trudno. Jakoś nie mam zamiaru kogoś tu poznawać.
- Dlaczego nie mogłam tam pracować?! - usłyszałam pytanie rudowłosej, które było raczej skierowane do Williama.
Ciche westchnięcie Axla i tyle. Olał ją sobie i szedł dalej. Dziewczyna, wyraźnie zdenerwowana, zwolniła trochę, aby iść równo ze mną. Wiedziałam, że właśnie spojrzała na mnie oczekując jakiegokolwiek wsparcia, ale jakoś nie zamierzałam kłócić się z Rudym. Poza tym, co ja mogę zrobić? Przecież on najchętniej to, by się mnie pozbył, a nie słuchał tego jak każę mu coś zrobić.
 Ale tak naprawdę, to mogliby pomyśleć i pozwolić Molly tam pracować. A teraz co? Nie mamy za dużo kasy, a ci jeszcze roboty nigdzie nie dostali i po prostu nie mamy żadnych konkretnych planów na przyszłość. Czy któreś z nich w ogóle pomyślało o tym, co dalej? Czy ich wyobraźnia zatrzymała się tylko na przyjeździe do Los Angeles, a dalej to, co? Nic?


____________________

Udało się. Kurde, już myślałam, że się nie wyrobię... No i się tak w sumie nie wyrobiłam, bo rozdział powinien być dłuższy, a jest krótki. Ale jest już czwartek wieczór, a rozdział powinien zostać opublikowany po 17 w piątek, więc jestem okropnie leniwa, bo gdybym chciała i się trochę przyłożyła, to już bym dawno to napisała i miała coś dłuższego. ;_;
Nie wiem, co sądzić o tym rozdziale, bo okazało się, że jeśli powiem to, co sądzę to potem wszyscy się na mnie rzucą i będą wmawiać, co innego. Dlatego od dzisiaj postaram się nie mówić prawdy i tego na jakim poziomie jest ten rozdział, bo od jakiegoś tygodnia boję się użyć słowa "beznadziejny". ;_; I to Wasza wina, za co Wam dziękuję.
Zapraszam do komentowania.

piątek, 10 października 2014

I Don't Want To Miss A Thing 21


Ja zrobię, kurwa, wszystko, aby ktoś oprócz mnie czytał tego bloga, więc - KLIK. Naprawdę warto.
Mamy kolejny, nudny, rozdział. Obiecałam, że będzie w nim Izzalie, a nie ma ich. ;_; Zabijcie mnie. Mogę Wam jednak obiecać, że w następnym będą na pewno. Mieli być niby w tym, ale uznałam, że chcę skończyć rozdział w pewnym momencie, dlatego oni już się nie zmieścili.
Chciałabym serdecznie podziękować za komentarze pod epilogiem. I to nie Twoja wina Estranged, pamiętaj o tym!
Wiecie, że ostatnio dowiedziałam się, ze mamy trzy grupy? - Staith, Izzalie i Sith. ;_;
Sith, to Singielka Faith. Mają tylko trzech członków. ;_; W tym kota i królika.
Mamy jeszcze religię - Quenansizm. To o Quentinie i Nancy.

Z dedykacją dla Maddie i Rosie Adler!

_________________________


     - Tak, tu, mhm... Trochę niżej... O, tu jest dobrze, tak... - powiedziałem z błogim uśmiechem na twarzy, po czym głośno zamruczałem.
Usłyszałem tylko jej cichy chichot, przez co mój uśmiech się jeszcze powiększył. Po prostu lubię, kiedy się śmieje, to nic dziwnego, prawda? Nie no, to normalne, przecież równie dobrze mogę lubić to, no... Kiedy Joe się śmieje, tak? Nie, cholera jasna, przecież on zachowuje się jak świnia, kiedy 'śmieje się'. Kurwa, tego nawet śmianiem nie można nazwać. To coś na... O czym ja myślę, kurwa?! Jebany Perry, zawsze odwraca uwagę. I nabija się ze mnie, że się zakochałem. Przecież ja nie potrafię... Śmieszne, jeszcze niedawno wmawiałem sobie, że potrafię. Po prostu nie mam kogo kochać. W końcu żadna kobieta nie poleci na mnie ze względu na to, jaki jestem, tylko na kasę. Mówi się trudno, mam dziwki i... Faith. Właśnie, co z Faith? Powiedziałem jej, że jest dla mnie tylko przyjaciółką, a sam nie wiem czy to prawda. Nie mogę z nią być, bo boję się, że ją skrzywdzę tak, jak inne, kurwa no, to wszystko jest takie popierdolone.
 Ukryłem twarz w poduszce i cicho westchnąłem. Ja... Sam już nie wiem, co czuję. Sprawa wygląda jakoś tak: Faith jest moją przyjaciółką, którą sobie od czasu do czasu całuję w usta... Tak, jak nie powinienem, bo jeśli już coś to tylko małe cmoknięcie, a nie namiętne bądź czułe pocałunki, cholera jasna. No świetnie... Ona jest młodsza ode mnie o osiemnaście lat, ja pierdolę, że mi się chciało to liczyć. Coś jeszcze? No tak, tęsknię za nią, potrzebuję jej i chcę... Chcę, żeby ona była tylko moja, żeby nie miała nikogo, bo chyba jestem zazdrosny, a to raczej już nie jest po przyjacielsku. A to jeszcze nie wszystko - nie mogę, do kurwy nędzy, patrzeć na nią, dotykać, całować i robić cokolwiek innego. Dlaczego? Bo boję się, że zajdę za daleko, choć ona by raczej na to nie pozwoliła... A jeśli ja ją rzeczywiście kocham? Nie, nie mogę. Nie jestem dla niej. Na pewno ją skrzywdzę, przecież nie potrafię kochać! Albo potrafię... Tylko nie mogę. Nie mogę jej kochać, bo jest za młoda, bo ona zasługuje na kogoś lepszego, bo nie. Po prostu nie. Nie mogę kochać, chujowo, co nie? A chciałbym. Ją. To jak wyznanie miłości, prawda? Nie, kurwa, nie ma żadnych pieprzonych wyznań.
 Poczułem, że jej ręka już nie spoczywa na moich plecach. Nawet jej na łóżku już nie było. Podniosłem szybko głowę do góry i rozejrzałem się po pomieszczeniu, jakby w obawie, że zostałem sam. Kurwa, ja się naprawdę boję, że ona sobie tak po prostu pójdzie i oznajmi mi, że ma mnie dosyć. Cholera, boję się samotności. Ludzie na starość głupieją... Bardzo, a szczególnie ja.
 Stała teraz nade mną z założonymi rękami i wpatrywała się we mnie z wyczekiwaniem. Kiedy zwróciłem wzrok w jej stronę, skinęła głową na zegarek, który wskazywał trzynastą dwadzieścia trzy. Rzuciłem jej pytające spojrzenie, po czym znów opadłem na łóżko, głośno przy tym wzdychając.
- Czemu przestałaś drapać mnie po plecach? - zapytałem. 
Tym razem to ona westchnęła i zabrała mi poduszkę spod głowy, a zaraz po tym uderzyła mnie, nią w twarz. Zakryłem się rękami... Niestety, za późno.
- Widziałeś która godzina?! A poza tym, czy ty myślałeś, że będę cały dzień wysłuchiwać twoich pomrukiwań i rozkazów, gdzie mam rękę przesunąć?!
- Mi się tam podobało. - odparłem zupełnie spokojnie i zabrałem jej z ręki poduszkę, którą znów chciała mnie uderzyć.
Prychnęła coś pod nosem, a po chwili już była w łazience i cicho się śmiała. Tylko z czego? Ze mnie? kurwa, no co ja takiego zrobiłem? Przecież jeszcze przed chwilą na mnie krzyczała... Kobiety, nigdy ich nie pojmę.
 Spojrzałem na nią jeszcze raz. Przez uchylone drzwi zauważyłem jak przy lustrze wpatruje się w swoje odbicie, w ręku trzymając błyszczyk. Jakby zastanawiała się czy ma się nim pomalować, czy nie. W sumie to nigdy nie widziałem jej umalowanej. Naprawdę, jeszcze taka rzecz się nie wydarzyła. Tak samo jak z tapirem. Nigdy go na głowie nie miała, a przecież jest to jedna z najpopularniejszych fryzur. Nie ubierała się również wyzywająco, jak większość kobiet, które... Znam. 
 Z ogromną delikatnością musnęła usta błyszczykiem, po czym odłożyła go na szafkę i wyszła z łazienki. Schyliła się pod łóżko, a po chwili wyciągnęła spod niego karton z - jak podejrzewam - butami, po czym usiadła. Oczywiście nie myliłem się. Wyjęła z niego czarne szpilki i z przerażeniem w oczach naciągnęła je na stopy. Podniosła się z łóżka i bardzo powoli zaczęła przechadzać się po pomieszczeniu.
- Steven, ja nie potrafię w nich chodzić. - wymamrotała cicho.
Uśmiechnąłem się. Chciałem skierować całą uwagę na jej buty, ale zamiast tego przejechałem wzrokiem po jej nogach, pośladkach, potem po cyckach, aż doszedłem do twarzy i się tak w nią wpatrywałem. Po prostu oczarowała mnie. Ona w sukienkach nie chodzi, na obcasach też nie. Malować się również, nie maluje, a nagle teraz to zrobiła i na dodatek wszystko na raz. Kurwa, po prostu wygląda inaczej i to mi się tak bardzo podoba. Jestem oczarowany, do cholery. Ha, ja jestem oczarowany kobietą, która jest w ubraniu, nie nago. Zabawne. Do czego to, kurwa, doszło?
 Podniosłem się z pozycji leżącej i usiadłem na łóżku, nadal się w nią wpatrując. Po chwili, jednak wstałem i podszedłem o niej.
- Będę cię nosić, jeśli będziesz chciała. - wyszczerzyłem się.
Pokiwała głową i spojrzała na mnie z cwaniackim uśmieszkiem.
- Dobrze, ale wątpię, żeby ci się chciało przynieść mnie na pieszo do domu.
Nawet nie słuchałem tego, co do mnie mówiła. Całą moją uwagę pochłonęły jej delikatnie pomalowane, różowe usta. Odczuwałem teraz potrzebę, aby o prostu ją pocałować. Dotknąć jej warg swoimi i żeby to trwało. Kurwa, trwało długo, tak, żebym mógł się nią nacieszyć. Potrzebowałem tego i przestańmy to w końcu ukrywać. 
 Zbliżyłem się do niej i delikatnie dotknąłem ręką jej policzka, przez co drgnęła, a jej wzrok utkwił w moich oczach. Moja twarz była coraz bliżej jej i wtedy właśnie zorientowała się, co chcę zrobić, dlatego odsunęła się ode mnie, po czym wyminęła.
- Musimy już iść - oznajmiła, przez co zostałem wyrwany z transu i odwróciłem się w jej stronę. - Pośpiesz się, bo muszę być tam szybciej. Sam zdecydowałeś się mnie podwieźć na ten cholerny ślub, więc chodź.
- Dobra, dobra, nie panikuj, maleńka. Zdążymy. - odpowiedziałem i wyszedłem za nią z pokoju.


***


       Z czarnym krawatem w ręce zbiegłem na dół, do wielkiej kuchni, w której zwykle urzędowała Nancy. Teraz jej tam nie było. Pewnie przygotowywała się na ślub, tak jak ja. W końcu jest to ważny dzień, dla mnie jak i dla nich. Właśnie od tego dnia, za kilka godzin, Lily będzie już moją żoną. Nosić będzie ona moje nazwisko i mieszkać ze mną. Czy jestem na to gotowy, to sam nie wiem, ale w końcu powinienem się już ożenić. Mam prawie dwadzieścia siedem lat! Tylko... Sam już nie wiem, czy powinienem to robić z osobą, której nie kocham. Nie oszukujmy się, nawet gdybym chciał, nie potrafiłbym żywić do Lily uczuć większych niż przyjaźń. Może i jest ona miła, ale... Mój Boże, przecież ja nie mogę jej tak zranić! Będę z nią i koniec, nie jestem żadnym tyranem, aby tak nagle rzucić kobietę, bo... Bo jej nie kocham. No dobrze, to jest powód, ale za cztery godziny bierzemy ślub! 
 Wyrzucając z głowy te złe myśli, przeszedłem do salonu, w którym przyjmowaliśmy gości, aby poszukać tego, po co tu przyszedłem. Muszka. Przecież zamiast krawatu mogę ją założyć, tylko właśnie problem jest taki, że nie wiem gdzie ją mam. W mojej sypialni jej nie było, w kuchni też raczej nie ma, w innych pomieszczeniach nie mogłaby być, bo mnie tam nie było. Dlatego na pewno jest w salonie. Rozejrzałem się jeszcze raz po nim i nic. Nie ma, wcięło ją gdzieś, cholera.
 Usłyszałem trzaśnięcie drzwiami i kroki, dlatego odwróciłem się w stronę przedpokoju, przez co wpadłem na Quentina, który był jego sprawcą. Jakimś magicznym cudem, tak szybko znalazł się obok mnie, że nawet tego nie zauważyłem. Chyba naprawdę mam dobrego ochroniarza...
- Dzień dobry - powiedziałem i jeszcze raz obrzuciłem pomieszczenie moim spojrzeniem, tym razem wściekłym. - Quen, nie widziałeś gdzieś mojej muszki? - zapytałem patrząc na niego z nadzieją.
- Wątpię, żeby dla ciebie był taki dobry... - mruknął cicho, żebym nie usłyszał, no, ale nie udało mu się. - Nie widziałem... Albo tak... Nie... Nancy się zapytaj. - wzruszył ramionami. - Mike?
Uważnie przypatrywałem się fotelowi, zza którego wystawał skrawek czarnego materiału. Miałem już iść zobaczyć, co to, gdyby nie pytanie Quentina. Spojrzałem na niego z prośbą o streszczenie się. Przecież zaraz musimy wychodzić.
- Myślę, że ty i Lily... To niedobry pomysł.
- Powtarzasz mi to ciągle. Quentin, zrozum, wyjdę za nią. Ona nie jest taka zła, nie wiem dlaczego ciągle z Nan mówicie o niej tak źle. Zachowujecie się tak, jakby coś wam zrobiła. - odpowiedziałem.
- Przecież ona cię nie kocha! I na dodatek cały czas cię oszukuje! - krzyknął. - Przykro mi, że muszę ci to mówić, ale ona jest z tobą dla pieniędzy. Myślisz, że jakiś koleś tak po prostu sobie ją porwał?! Upozorowała to całe porwanie, aby wyciągnąć od ciebie trochę kasy, a potem uciec ze swoim kochasiem! Mike, to ty zrozum, że ona jest wredną suką, a nie jakąś idealną żoną dla ciebie.
Stanąłem jak wryty. Co on gada?! Przecież to nie może być prawda, do cholery. Lily taka nie jest, nie. Ona mnie kocha... Prawda? No jasne, że kocha. Quentin mówi tak tylko dlatego, że jej nie lubi i tyle. W ogóle skąd on wie o niej takie rzeczy?! Nie, to nie jest prawda. To nie może być prawda. 
 Podniosłem wzrok na niego i miałem coś mu już powiedzieć, ale zobaczyłem jego oczy. Nie wyglądał tak, jakby kłamał. Widziałem troskę. Troskę o mnie. Nie chciał, żebym podjął złą decyzję. Obydwoje z Nancy chcieli dla mnie jak najlepiej. Wszyscy, którzy odmawiali mi tego związku i, co gorsza, ślubu, chcieli mojego dobra. Ale... Lily. Ona... Co z nią? Przecież...
 Usłyszałem trzaśnięcie drzwiami, kolejne już tego dnia. Ochroniarz odwrócił głowę w kierunku przedpokoju, ja zrobiłem to samo. Oby to nie była moja przyszła żona, bo sam już nie wiem, co zrobię.
- Już jesteśmy! - do moich uszu dobiegł znajomy głos.
Faith. W końcu przyszła, tylko... Czy nadal się opłaca w ogóle tu przychodzić? Czy opłaca się iść do tego kościoła i mówić 'tak'? Czy opłaca się mówić cokolwiek? Czy opłacało się kupować tyle jedzenia... Na mój koszt? O Boże, po co my tego tyle kupowaliśmy? No dobrze, przecież ja nie mogę wystawić Lily tak po prostu przed ołtarzem. Jest kobietą, a je trzeba szanować, nie ważne co zrobiły, i tak trzeba.


***


          Msza już się dawno zaczęła, a ja z nie małym przerażeniem stwierdziłam, iż Gunsi się nie spóźnili. O dziwo, przyjechali bardzo wcześnie i zajęli już sobie miejsca, jak najbliżej pary młodej. Niestety, okazało się, że nie mogą tam siedzie, bo jest to miejsce dla rodziców Mike'a i Lily. Oczywiście chłopacy, jak to chłopacy - nie ustąpili, dlatego teraz siedzieli z dumnymi uśmiechami i się we mnie wpatrywali. Oni to mają klasę... Dobra, nikt tu prawie nie ma klasy. Nikt z Hellhouse, no może oprócz Natalie i Erin.
 Westchnęłam i spojrzałam ukradkiem na Tylera, który stał oparty o jedną ze ścian i nudził się. Oj tak, było to okropnie widać. Inni przynajmniej udawali, że się cieszą... Z tych litrów alkoholu, które w siebie wleją po ceremonii. No cóż... Westchnęłam i spojrzałam na księdza, który zaraz miał wypowiedzieć te najważniejsze słowa, po których będziemy mogli sobie już stąd pójść.
- Czy ty, Michaelu, chcesz pojąć za żonę tę oto Lilianę? 
Cichy szloch matki Jacksona ocierającej chusteczką łzy. Łzy radości. Tylko tyle teraz słyszałam. Mój wzrok utkwił w Mike'u, który przełknął ślinę i spojrzał z prośbą w oczach na mnie. Uśmiechnęłam się pocieszająco. No co miałam zrobić? Nawet nie wiem, o co mu chodzi.
 Zerknęłam na uśmiechniętą Lily, która z wyczekiwaniem wpatrywała się w Michaela. On w końcu przeniósł swe spojrzenie na nią, a potem na księdza, tak, jakby szukał u niego pomocy. Spuścił wzrok, ale po chwili podniósł go i spojrzał na przyszłą żonę. Patrzył na nią przepraszająco, jakby chciał własnie powiedzieć...
- Nie. - usłyszałam cichy głos Mike'a.


_____________________

Bałam się, że nie wyrobię się z tym rozdziałem na piątek. Okazało się jednak, że się myliłam, bo mamy dzisiaj środę. 
Teraz, jeśli chodzi o rok 1985, zostało jakieś (góra) 5 rozdziałów. Potem walniemy sobie 1986, a w nim też góra pięć. Następny będzie 1987, a w nim nastąpi przełom, więc w jakimś trzydziestym którymś rozdziale spodziewajcie się czegoś wielkiego. ;_; Więc zrobimy sobie w nim więcej rozdziałów. Tyle.
Do przekazania dzisiaj nic nie mam... Chyba, że... Nie, jednak nie.
Bohaterowie IDWTMAT nadal są w przeróbce. Dodam jeszcze, że wcale do nich nie zaglądam i, że nic z nimi nie robię. ;_; Dlatego nie wiem, kiedy będą gotowi.
Tak teraz sobie na niego patrzę i stwierdziłam, że ten rozdział jest krótszy niż poprzedni. O wiele krótszy.
Nie mam nic do gadania i znając mnie zaraz zacznę gadać bezsensu, więc lepiej już sobie pójdę.
Beznadziejna Faith żegna się z Wami!
Bardzo proszę o komentarze.

piątek, 3 października 2014

Epilog - Do zobaczenia...?

      
Tutaj, na tym cholernym początku, nie wiem co mam powiedzieć. Jak już wiecie jest to już koniec tego opowiadania. Dla mnie jest to smutne, a dla Was...? Nie wiem, po prostu jak sobie uświadomię, że już nigdy nie napiszę nic z POMH to tak jakoś dziwnie się czuję. Opowiadanie umarło, niestety... Nic tu już nie będę gadać, bo na końcu tyle tego walnęłam, że szkoda gadać. 
Teraz nadejdzie magiczne słowo, którym zakomunikuję Wam, że to już koniec. Że możecie już ten koniec przeczytać, że już nigdy nic raczej o tej historii nie przeczytacie. Trochę smutne, jak dla mnie. A więc...
Zapraszam do czytania!

Z dedykacją dla Estranged, która pomogła wymyślić zakończenie! Wyjaśnienie na końcu.

______________________________
    

      - Wiedzieli państwo, że pani Hunt była w ciąży? 
Te słowa zapadły w mojej pamięci. Powtarzałem je w kółko i w kółko. Może nawet gdybym chciał przestać, nie potrafiłbym tego zrobić. Ta wiadomość była dla mnie ogromnym zaskoczeniem i ciosem prosto w serce, już drugim dzisiejszego dnia. A jeśli było to moje dziecko? A może jednak nie? Przecież spałem z nią, tak?! Dlaczego mi nic nie powiedziała? Bała się mi powiedzieć...? Mi? Swojemu najlepszemu przyjacielowi? Dlaczego? Dlaczego tyle rzeczy musiało wydarzyć się na raz? 
 Spojrzałem na Joe'go, który swoją postawą nie wyrażał żadnych emocji i otarłem łzy spływające po moich policzkach. Po prostu sobie stał i tyle. No nie, wgapiał się jeszcze w tego całego lekarza. Jak on się nazywał? A zresztą i tak nie pamiętam, w porównaniu z tym co się stało, to akurat jest mało ważne. Ale ten Joe, to naprawdę zachowuje się jak skurwiel bez serca. No kurwa, czy do niego w ogóle dotarło to, co się stało?! Kurwa, czy on ją, do cholery, kochał?! Raczej, kurwa, nie, bo zachowuje się tak jakby była dla niego obojętna.
 A ja? Co ja robię? Ja, kurwa, płaczę. Płaczę, jak baba, cholera jasna. Przecież to on powinien cierpieć w tym momencie nie ja, ale w końcu... Kochałem ją. Kochałem, nadal kocham i kochać nie przestanę. Pomimo tego, że jej już nie ma... Przeniosłem wzrok na jednego z tych ciot z karetki. Na tego, co mi przywalił, bo naskoczyłem na lekarza. Sam nie wiem dlaczego to zrobiłem. Po prostu chciałem, żeby ją ratowali, a niestety, było już za późno. W ogóle to przyjechałem tu za późno. Podobno jeszcze żyła, kiedy karetka przyjechała, a ja? A mnie, cholera jasna, za późno poinformowali. Kurwa, no. 
 Zorientowałem się, że Perry przygląda mi się od pewnego momentu. Patrzył jak beczę, kurwa. Pociągnąłem nosem i jeszcze raz otarłem łzy, które napływały mi do ust. Posłałem mu gniewne spojrzenie. Nie dosyć, że nie żyje jego dziewczyna, to jeszcze prawdopodobnie jego dziecko. Po prostu chyba go zaraz zapierdolę. Zapierdolę go za tą obojętność, za to, że w ogóle się nie przejął. Znam go przecież dobrze, wiem kiedy się naprawdę przejmuje. Ja go, kurwa...
 Nie wytrzymałem. Rzuciłem się na niego z pięściami. Poszło kilka kopniaków i uderzeń z pięści. Trochę krwi. Siniaki też po tym zostaną, ale należy mu się. Mi też zresztą. Poza tym musiałem się wyładować. 
- Kocham ją, słyszysz?! - krzyknąłem mu prosto w twarz, kiedy przycisnął mnie z całej siły do ściany.
Dostałem za to. Dostałem w twarz, a za co? Za to, że kocham jego dziewczynę, która nie żyje. Którą, on prawdopodobnie nie kochał. Kopnąłem go w jaja i kontynuowałbym tą 'zabawę', gdyby nie ten gbur z karetki, i Tom. Hamilton tak nagle znalazł się w szpitalu... Co, do chuja pana, on tu robi?! Odwróciłem głowę i zobaczyłem jak Kramer odciąga ode mnie Joe'ego, który chciał mi oddać.
 Zacząłem się wyrywać. Dlaczego ona, kurwa, nie żyje?! Ja chcę, żeby ze mną była, tu przy mnie, obok. Żeby mnie teraz przytuliła i powiedziała, że będzie dobrze, bo będzie, prawda? Nie, nie będzie. Co ja mam teraz ze sobą zrobić? Jeśli ona nie żyje, to ja też nie mam po co...
- Steven, uspokój się, do cholery! - wydarł się na mnie Tom.
Odwróciłem głowę w jego stronę i spojrzałem mu w oczy. Zobaczyłem w nich współczucie. Współczuł mi, a nie powinien... Przecież to oznaka, że jestem słaby. No kurwa, jestem, bo płaczę nawet teraz, kiedy patrzę się na niego. Po chwili podeszła do mnie Nicole, a ja nie patrząc na to co powie Hamilton, wtuliłem się w nią. Pogłaskała mnie po głowie i zaczęła szeptać, żebym się uspokoił. Nie mogłem. Przecież ja już jej nigdy nie zobaczę... Trząsłem się tylko od ciągłego płaczu. Wstyd. Cholera, co za wstyd. Zachowuję się jak baba.
 Oderwałem się od niej i nie patrząc na innych po prostu wyszedłem z sali, a potem ze szpitala. Kiedy poczułem na sobie ciepłe powietrze lata, ostatecznie przestałem płakać, aby ludzie tego nie zauważyli. Sam nie wiedziałem, gdzie idę. Szedłem sobie tak po prostu, przed siebie, aż nie znalazłem się koło baru, w którym pracowała Hope. Co mi szkodzi wejść i się nachlać? Zapomnieć...? Nie, nie da się o tym zapomnieć. Ja chcę, żeby ona wróciła! I mam to w dupie, najwyżej kiedyś tam poślą mnie do wariatkowa. Teraz mogę bredzić o tym, że ona wróci, bo wróci, prawda...? Błagam, niech ona do mnie wróci, przecież ja ją kocham...



Październik 1978 roku, Los Angeles...

     Wpatrywałem się w Brada, który zasypywał 'grób' piachem. Potem skierowałem wzrok na te wszystkie rozkopane kwiatki, o które tak Cyrinda dbała. Westchnąłem i otarłem łzy. W moim popierdolonym życiu był to drugi pogrzeb, na którym płakałem. Oczywiście, jeśli to można nazwać pogrzebem. Straciłem kolejną ważną osobę w moim życiu. Tak, Lennon może był psem, ale jednocześnie częścią rodziny. W sumie to straciłem już wszystkich. Hope, potem Joe, a teraz Lennona.

 Od śmierci blondynki minęło osiem lat i udało mi się je jakoś przeżyć. Cudem, ale udało się. Pewnie gdyby nie chłopaki i pies, dawno bym już leżał na cmentarzu. Cyrindy do tego nie zaliczam, bo ona... Nawet jej nie kocham. Sam nie wiem dlaczego z nią jestem. Choć kiedyś trzeba się ustatkować, a mam w końcu już trzydzieści lat. A teraz? Teraz to już nawet nie mam dla kogo żyć, śmieszne, ale niestety to prawda. Żyłem tylko i wyłącznie dlatego, że Lennon żył. Od śmierci Hope wszystko robiłem właśnie z nim. Chodziłem na cmentarz... Codziennie. Nadal tam chodzę, ale odkąd jestem z Cyrindą musiałem ograniczyć te odwiedziny do trzech razy w tygodniu, niestety...
 A Joe? Może i ostatnio układa nam się lepiej, ale to nie to samo co kilka lat temu. On też ma nową kobitę. Elyssę. Taka wkurwiająca suka z osiedla. Poznali się w warzywniaku, normalnie prawdziwa miłość. Teraz starają się o dzieciaka, ale jakoś im nie wychodzi... Sam też chciałem mieć dzieci, ale nie mam z kim, bo z Cyrindą nie chcę. Chciałem je mieć tylko z jedną kobietą na tym Świecie i na dodatek miałem dwie szanse, aby to się stało. Niestety, pierwszą schrzaniłem, a drugą... A ta druga... I tą szansę straciłem, i Hope. 
 Mała Katie podeszła do pseudo-grobu Lennona i położyła na nim kwiatka. Uśmiechnąłem się na ten widok. Ta dziewczynka jest taka urocza i mówię to ja, śmieszne. No, ale jak tu nie kochać tej kruszynki z ciemnymi loczkami i ślicznymi, niebieskimi oczkami? Po chwili wróciła z powrotem do swojej matki, czyli Nicole i wtuliła się w nią cicho łkając. Mała też bardzo kochała Lennona, zresztą jak my wszyscy...
 Siedmiolatka spojrzała na mnie ukradkiem, dlatego uśmiechnąłem się do niej. Może i nie jakoś wyjątkowo szeroko i z radością, ale uśmiechnąłem się. Kurwa, jeszcze potrafię się uśmiechać.



***

Grudzień 1978
Droga Alice!

Przepraszam, że zasypuję Cię swoimi listami, pewnie jesteś zajęta mężem i dziećmi. Wiem, że jeden już w tym miesiącu napisałem, ale... Raczej chciałabyś wiedzieć o tym co się stało. Nie wiem czy przyjedziesz, ale powinnaś wiedzieć.
Jak pewnie już wiesz, z moich listów, Lennon nie dawno zdechł, co doprowadziło Stevena do jeszcze większej rozpaczy. W końcu ten pies był dla niego tak, jakby pamiątką po wiesz kim. Poza tym kochał go bardzo. A teraz... Niedawno... Nie wiem, jak Ci to opisać. Może zacznę od początku.
Pod koniec listopada Tyler zostawił Cyrindę, ale to też już wiesz... Potem Joe dowiedział się, że nigdy nie będzie miał dzieci, bo jest bezpłodny. I wtedy właśnie - dokładnie tydzień temu - Perry przyjechał do domu Stevena i pokłócili się. Jak się pewnie domyślasz o Hope i to nienarodzone dziecko. Okazało się, że było ono Tylera. Joe tak się wkurwił, że... Odszedł z zespołu, choć pewnie dowiedziałaś się już z gazet. Wtedy nie wiedzieliśmy z chłopakami, co mamy zrobić, ale teraz, niestety, wszystko jest już jasne. 
Z Aerosmith koniec.
Joe odszedł, a Steven... On... Kurwa, po prostu do mnie to jeszcze nie dotarło... Pewnie i tak już wiesz, ale pomyślałem sobie, że chciałabyś 'usłyszeć' coś od któregoś z Nas. Ale ja... Raczej nie jestem odpowiednią osobą, aby o tym pisać. Po prostu, on był dla mnie jak brat... Właśnie, 'był'.
Wczorajszej nocy Steven popełnił samobójstwo.
Zostawił list z pewnym wyjaśnieniem, dlaczego to zrobił. Powód jest dosyć jasny - tęsknił za Hope. Nie mógł bez niej żyć. Wiesz, dopiero teraz uświadomiłem sobie jak bardzo ją kochał, chyba nawet bardziej niż Joe. Ja... Kurwa.
Dlaczego wszyscy muszą mi to robić?!
Dlaczego odchodzą?! (...)

Twój Joey


***


Jezu, Kurwa, nigdy nie wiem o czym mam pisać, a szczególnie w takiej sytuacji, więc...
No ten, Kochani idioci!

Sam się zastanawiam po co Wam to piszę, mógłbym przecież zrobić to bez żadnego wyjaśnienia, tak po prostu. Ale... Jednak bardzo mocno Was kocham i to dlatego. Po pierwsze...
Nie jestem żadnym pieprzonym pedałem. To miłość czysto braterska. Chodzi o to, że gdy Wy to będziecie czytać, to mnie już z Wami na tym Świecie nie będzie, cóż, podjąłem taką decyzję i musicie się z nią pogodzić. 
Przejdźmy do rzeczy... Boże, czuję się jakbym jakiś testament spisywał, a tak naprawdę nie mam niczego. No może oprócz tej kasy... I willi z basenem... I... Nie ważne. To Wy jesteście dla mnie najważniejsi. Tom, Brad, Joey, Joe, Nicole i mała Katy, które nie zostały uwzględnione na początku, bo raczej nie chciałyby zostać nazwane 'idiotkami'. 
Zacznę po kolei, bo na serio WSZYSTKIM z Was coś powiem. W końcu muszę, przecież któreś z Was focha by mogło na mnie strzelić i nie przyjść na pogrzeb... Właśnie, pogrzeb. Nie smućcie się na nim, tylko jakąś fajną imprezkę zróbcie. Wtedy będę zadowolony.
Tom. Hamilton, Ty cholerny zboczeńcu, po pierwsze - przyznaję się. Przeleciałem tą Twoją Becky, wtedy po pierwszym koncercie. Wybacz, no, ale jeśli myślałeś, że jej nie tknę to chyba oczu nie miałeś. Widziałeś jej cycki?! A po drugie... Pilnuj i dbaj o Nicole, i Katie, bo to najlepsze co Ci się w życiu przytrafiło. Mówię prawdę.
Brad, ja Ci muszę tu napisać, że... Jak już do mnie, kiedyś tam w przyszłości, dołączysz to wyprawię Ci taką huczną imprezę, w zamian za tą urodzinową, o której zapomniałem, ok? A poza tym, znajdź sobie chłopie kogoś, bo zostaniesz starym kawalerem, jak ja. Proponuję Rosalie, tą z monopolowego. Ostatnio mi coś o Tobie wspominała. Miła, nawet.
Joey, wiesz co? Może i Ci z Alice nie wyszło, ale... Nie poddawaj się. Przecież jeszcze nic nie jest stracone. Co z tego, że ma męża i dwójkę dzieci? Ona przecież Cię, kurwa, kocha i ja to wiem! Istnieje takie coś jak rozwód, do cholery. Walcz o nią, przecież ona nie kocha tego swojego fagasa, tylko Ciebie. Jedź do niej i uratuj siebie, i ją przed nudną przyszłością.
Joe... Kurwa, no. Przepraszam Cię. Tak wiem, nie mogłem Ci tego powiedzieć prosto w twarz. Jestem tchórzem. Pierdolonym tchórzem. Wybaczysz mi to, bracie? Przepraszam, że przeleciałem Hope, ale... Kochałem ją i kocham nadal. Ciebie też kocham, ale mam dla Ciebie pewną uwagę... ZOSTAW TĄ ELYSSĘ! To jakaś jebana suka, nie pasujecie do siebie. No, mhm, pierdolnięty doradca sercowy się znalazł. 
Nicole, nie pozwól Tom'owi się zaćpać ani zachlać na śmierć. To bardzo ważne, bo Katie musi mieć ojca. Co z tego, że jakiegoś debila, ważne, że ma. A sama Ty... No, muszę przyznać, że byłaś dla mnie bardzo ważna i na ten swój sposób przywiązałem się do Ciebie. Trzymaj się, mała.
A ja? Dlaczego to robię? Powód jest dosyć prosty - Nie chcę Wam życia zatruwać. 
Od śmierci Hope nic już nie jest takie same. Ja już nie jestem tą samą osobą i nawet gdybym chciał nie potrafiłbym zachowywać się tak jak kiedyś, a co gorsza, pokochać inną. Między Nami za dobrze się nie układało, Lennon odszedł, a ja nie mogłem zapomnieć o ukochanej i sam od środka umierałem. Czułem, że nie mam już sił, żeby po prostu żyć, rozumiecie? To już cud, że wytrzymałem osiem lat.
A co z zespołem? A róbcie sobie co chcecie, przecież i tak Joe odszedł, a mnie już nie ma. Albo zrobicie reaktywację w innym składzie, albo po prostu takie coś jak Aerosmith przestanie istnieć. To Wasza decyzja.
Wiec...? 
Kocham Was, pamiętajcie o tym. Bardzo Was kocham. Jezu, będę tęsknić, ale zdania nie zmienię. 
Kurwa, żegnajcie, kocham Was.
Kurwa, chyba będę co chwila powtarzać 'kocham Was'.
Trudno.
KOCHAM WAS, ZJEBY!

Do zobaczenia...?


Steven

_________________________

I to właśnie jest koniec. Może nie piękny i rozczulająca, ale... To już koniec. ;_; I ja pisząc ten list Stevena po prostu się popłakałam. Może dlatego wyszedł taki, a nie inny, czyli jednym słowem taki okropny. Ale w sumie dla mnie to wszystko co napiszę jest okropne, więc pewnie się przyzwyczailiście.
Moje zdanie na temat TEGO już poznaliście. Teraz pogadam sobie ogólnie o Painted On My Heart...
Sama nie wiem jak to się stało, że to opowiadanie pojawiło się tutaj. W sumie to ja miałam tylko taką zachciankę - Młodzi chłopacy z Aerosmith i przyjaciółka Stevena. Nic więcej. Po prostu nudziło mi się, chyba aż za bardzo, i wtedy uznałam, że prolog mogę sobie napisać. O tym opowiadaniu myślałam bardzo długo przed jego opublikowaniem czy napisaniem czegokolwiek i nigdy nie wymyśliłam nic więcej oprócz przyjaźni między Hope a Stevenem. Dopiero później wzięłam się za nie trochę i powstało takie coś. A zakończeń ono miało wiele. Och, strasznie dużo. Tak samo zresztą jak środków i początków. Hope miała niby przeżyć, być z Tylerem i normalnie mega HAPPY wszystko miało być, ale uznałam, że nie. Następna wersja była taka, że będzie ona z Joe już tak do końca życia, ale... Też nie. Obydwa były jak dla mnie za wesołe. W końcu postanowiłam, że kogoś zabiję. I z ta miną mordercy zaczęłam wybierać sobie cel, no właśnie, tylko jaki? I tu z pomocą, wspomnianej już Estranged, postanowiłam, że będzie to Hope. Pewnie sama Es nie wie, jak do tego doszło, no, ale sama wybrała blondynkę jako moją ofiarę. Zapytałam się jej kiedyś kogo bardziej lubi z bohaterów - Stevena czy Hope? Odpowiedziała lub raczej odpisała, że Hope, więc ją zabiłam. Ale jestem w końcu zawodową morderczynią, więc musiałam jeszcze sobie kogoś zabić. Wypadło na Tylera, no cóż, przez to, opowiadanie nie zakończyło się tak kolorowo. Dlatego, dziękuję Ci Estranged!
Teraz tak sobie patrzę na to, co napisałam i uznałam, że jest tego za dużo. Pewnie i tak nie chciało się Wam tego czytać. Teraz jedyne o co mogę prosić, to komentarze. Takie, które podsumowują całą tą historię, bo bardzo chciałabym wiedzieć, co tak NAPRAWDĘ o niej sądziliście.
Chciałabym również podziękować wszystkim, którzy przeczytali to opowiadanie - Dziękuję Wam bardzo, za to, że marnowaliście swój czas na coś takiego, za piękne komentarze i wytrwałość! Również dziękuję i tym czytelnikom, którzy nigdy nie ujawnili się, a przeczytali! 
Tyle ode mnie, wiem, że dużo, a nawet za dużo, ale w końcu jedno z moich dzieci właśnie umarło...
Jeszcze raz - Dziękuję.